Strefa kontaktu Igora Zalewskiego. Robert Kostro: Ojciec, któremu odebrano dziecię
– Czy pamiętasz ten moment, kiedy pojawiła się w Twojej głowie myśl: „Ech, stworzyłbym jakieś muzeum. Najlepiej Muzeum Historii Polski”.
– Pamiętam. Był rok 2000. Zostałem szefem gabinetu politycznego ministra kultury Kazimierza Ujazdowskiego. W powietrzu unosiło się przekonanie, że brakuje muzealnych przedstawień naszej historii. Napisałem więc do mojego szefa notatkę, że dobrze byłoby stworzyć takie muzeum. Wtedy gdy odwiedzał Polskę jakiś ważny gość, po prostu nie było dokąd go zabrać, żeby dowiedział się czegokolwiek o Solidarności, Armii Krajowej czy Powstaniu Warszawskim.
Ale ponieważ do wyborów był tylko rok i brakowało czasu na wielkie przedsięwzięcia, zdecydowaliśmy się jedynie na powołanie instytutu, który miał prowadzić działania koncepcyjne. Czyli wymyślić, wyobrazić sobie takie muzeum. Na czele Instytutu Dziedzictwa Narodowego stanął Tomasz Merta. I to był w jakimś sensie początek Muzeum Historii Polski.
Krążenie idei
– Ale wybory wygrał Sojusz Lewicy Demokratycznej i…
– …zlikwidował instytut. Ale idea już krążyła. I to krążenie nabrało tempa w 2004 roku.
– Wtedy nie było żadnych wyborów.
– Zbliżał się rok do wyborów. Z Kazimierzem Ujazdowskim zorganizowaliśmy konferencję. Przedstawiliśmy na niej wizję placówki, którą wówczas nazwaliśmy Muzeum Wolności. PiS miało wówczas na sztandarach hasło polityki historycznej i koncepcja takiej instytucji doskonale się w to wpisywała.
Po wyborach Ujazdowski został ponownie ministrem kultury i zaproponował mi tworzenie muzeum. Wtedy też – w 2006 roku – ostatecznie wyklarowała się nazwa. Uznaliśmy, że Muzeum Historii Polski brzmi prościej, jednoznacznie i dokładnie oddaje nasz zamysł.
– Wreszcie idea zaczęła się wykluwać, bo polityczny moment jej sprzyjał. Co dalej? Jak się robi muzeum?
– W maju 2006 muzeum zostało powołane formalnie. Koncepcję programową już mieliśmy. Było dla nas oczywiste, że chcemy opowiedzieć o historii wolności, polskiej tożsamości i przemianach cywilizacyjnych na ziemiach polskich. Teraz trzeba było przede wszystkim znaleźć miejsce dla muzeum. Zaczęliśmy rozmawiać z władzami Warszawy. Staraliśmy się rozglądać po mieście.
Ówczesny naczelny architekt Warszawy Michał Borowski miał pomysł, żeby umieścić muzeum w Pałacu Saskim, który miał zostać odbudowany. Ta koncepcja rodziła sporo trudności, przede wszystkim dlatego że Pałac Saski to dwie niezależne bryły połączone jedynie kolumnadą, którą znamy jako Pomnik Nieznanego Żołnierza. Muzeum zwyczajnie nie zmieściłoby się w jednym skrzydle odbudowanego pałacu. Ostatecznie pomysł upadł, gdy na placu Piłsudskiego znaleziono piwnice oryginalnego pałacu, które zostały wpisane do rejestru zabytków.
Mnie to niezbyt zmartwiło. Wkrótce pojawił się spektakularny pomysł, żeby umieścić muzeum nad Trasą Łazienkowską. Po negocjacjach z Hanną Gronkiewicz-Waltz uznaliśmy, że mamy miejsce i nawet rozpisaliśmy konkurs architektoniczny. To już był rok 2009 i rządziła Platforma Obywatelska.
Konkurs był organizowany pod patronatem Międzynarodowej Unii Architektów. W jury zasiadali wybitni, światowej sławy architekci. Otrzymaliśmy ponad 200 zgłoszeń. Wygrał projekt pracowni Paczowski et Fritsch z Luksemburga.
Lokalizacja
– Przeszklony gmach zawieszony nad Trasą Łazienkowską. Bez wątpienia mógł być jednym z symboli stolicy. I dlaczego nie ma muzeum nad trasą?
– Mam wątpliwości, czy ta lokalizacja była poważnie traktowana przez ówczesną władzę. Chyba chodziło o to, żeby sprawiać wrażenie działania, w istocie nic nie robiąc. Minister Bogdan Zdrojewski nie zapewnił finasowania projektu. W latach 2010–2014 sprawa była całkowicie zamrożona. Byłem już bliski decyzji, żeby odpuścić i podać się do dymisji. Ale Zdrojewski trafił do Parlamentu Europejskiego i na stanowisku ministra kultury zastąpiła go Małgorzata Omilanowska, która wyciągnęła nas z zamrażarki. Najpierw jednak ogłosiła, że muzeum nad trasą nie powstanie. W tej sytuacji kiedyś zaatakowałem ją i powiedziałem, że to ona powinna znaleźć nową lokalizację, a minister – o dziwo – się z tym zgodziła, co mnie bardzo ujęło. I kilka tygodni później, na początku 2015 roku, zaproponowała umieszczenie muzeum na terenie Cytadeli. Muzeum Historii Polski miało przejąć główny gmach z zespołu budynków przygotowywanych pierwotnie dla Muzeum Wojska Polskiego.
– Uff, mamy wreszcie lokalizację.
– Wiedziałem, że trzeba brać to, co dają, bo kolejnej okazji mogło po prostu nie być. Albo mogłem jej nie dożyć. W 2015 roku znowu zmieniała się władza i na szczęście wicepremier i minister kultury Piotr Gliński osobiście się w projekt zaangażował. Bez niego nie dalibyśmy rady.
– Ostatnie wydarzenia nauczyły nas, że gmach muzeum może budzić niesamowite kontrowersje.
– Otrzymaliśmy gotowy projekt architektoniczny, odziedziczony po Muzeum Wojska Polskiego, oraz polityczny nakaz, by w tej koncepcji zmieniać jak najmniej. A ja wiedziałem, że to wszystko trzeba gruntownie przeprojektować. Choćby dlatego, że wystawę stałą widzieliśmy w otwartej przestrzeni, a tutaj mieliśmy podział na kilka odrębnych galerii. Drugą kwestią była fasada. Ta na szczęście nie podobała się też ministrowi Glińskiemu. Elewacje z kortenu wyglądały jak zardzewiała blacha, co miało ewidentne konotacje militarne. My tych skojarzeń nie chcieliśmy. Na szczęście szybko nawiązaliśmy nić porozumienia z zespołem architektów i w efekcie mamy teraz bardzo szlachetną fasadę kamienną z ciekawymi „cytatami” z polskiej historycznej architektury. Wnętrza też uległy mocnemu przeobrażeniu. Natomiast kształt bryły pozostał niezmieniony.
Co ciekawe, kiedy organizowaliśmy konkurs w 2009 roku, planowaliśmy, że Muzeum będzie miało powierzchnię około 20 tysięcy metrów kwadratowych. W 2015 roku „otrzymaliśmy” natomiast budynek ponaddwukrotnie większy.
Eksponaty
– No i tę wielką przestrzeń trzeba było wypełnić eksponatami.
– W 2015 roku, kiedy zaczęło wyglądać, że rzeczywiście coś z tego wyjdzie, oblał mnie zimny pot. No właśnie – skąd ja właściwie wezmę te eksponaty? Od początku coś tam zbieraliśmy, ale to były drobne, niezbyt wartościowe rzeczy. Zacząłem objeżdżać różne muzea.
– I okiem rabusia wybierałeś co smakowitsze kąski.
– Troszkę tak. Ale muzea w Polsce są niezależne. Nie mogłem więc po prostu pokazać: chcę to i to, proszę mi to zapakować. Wiedziałem, że mogę namówić, ale nie mogę nikomu niczego zabrać. Reakcje były różne. Niektóre muzea chętnie się dzieliły i zapowiedziały przekazanie wielu depozytów. Ale były i takie…
– …gdzie wskazywano Ci drzwi.
– Może nie aż tak brutalnie, ale wykazywały się dużą asertywnością. Były też takie, w których miło się rozmawiało, ale nic z tego nie wynikało. Albo zapadała krępująca cisza. Zdarzały się jednak sytuacje, kiedy placówka muzealna wskazywała nam artefakt, którego sama nie była w stanie zdobyć. Na przykład Muzeum Pierwszych Piastów dało nam „cynk”, że w Jeziorze Lednickim jest dłubanka, którą można wydobyć. Oni mieli już trzy takie łodzie z czasów średniowiecza. Kolejnej nie potrzebowali. Nie mieli też środków, by dłubankę wydobyć. My je mieliśmy, więc dogadaliśmy się z archeologami z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i wydobyliśmy obiekt z X wieku. Będzie pięknym eksponatem na ekspozycji stałej.
Z kolei z Muzeum Poczty we Wrocławiu wzięliśmy w długoterminowy depozyt urządzenia nadawcze stacji Warszawa 2, które były wykorzystywane choćby do emitowania wystąpień Stefana Starzyńskiego we wrześniu 1939 roku. Otrzymaliśmy artefakty, które nie do końca pasowały do profilu zbiorów muzeum, a ponadto zagracały niewielką powierzchnię wystawienniczą wrocławskiej placówki.
– Koncepcja była taka, że Muzeum Historii Polski zostanie zbudowane ze zbiorów innych muzeów?
– Były też inne ścieżki. Współpraca z archeologami. Zakupy. Zbieranie obiektów od osób prywatnych. No i jeszcze jedna ścieżka – pozyskiwanie obiektów zaginionych lub zrabowanych, odzyskanych przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
– Pracownicy Muzeum śledzili na Allegro co ciekawsze aukcje?
– To sporadycznie. Raczej pojawiali się na aukcjach organizowanych przez domy aukcyjne w Polsce i na świecie. Odwiedzali też antykwariuszy. Organizowaliśmy również akcje zbierania pamiątek.
– Były takie eksponaty, o które stoczyłeś szczególnie zażartą walkę?
– Chyba najbardziej kłopotliwą sytuacją była ta z młodzieńczą zbroją Zygmunta Augusta, którą przekazały Polsce Węgry. Ministerstwo Kultury zapytało mnie, czy jestem zainteresowany przyjęciem zbroi do naszych zbiorów. Oczywiście byłem zainteresowany. Ale równocześnie o zbroję zabiegał Zamek Królewski na Wawelu. I w pewnym momencie dostałem zapytanie z ministerstwa, czy skoro siedziby naszego muzeum jeszcze właściwie nie ma, to czy zgodziłbym się, żeby Wawel zapisał zbroję w swoim inwentarzu i zaczął ją eksponować. Zgodziłem się, ale kiedy się o nią upomniałem, Wawel powiedział: „O, nie, nie. To jest nasze!”.
– Zrobili Cię w konia.
– No niestety. Po negocjacjach z udziałem ministerstwa zgodziliśmy się, że ostatecznie zbroja będzie eksponowana na zmianę w Krakowie i Warszawie. I zostanie wykonana kopia, która będzie zastępować oryginał pod jego nieobecność. Salomonowy wyrok, korzystny, choć zawsze lepiej byłoby mieć zbroję na własność.
– Co udało się pozyskać z zagranicy?
– Warto wspomnieć o kolekcji obrazów namalowanych przez malarzy bractwa świętego Łukasza dla pawilonu polskiego podczas wystawy światowej w Nowym Jorku w 1939 roku. Ten zbiór trafił do biblioteki uczelni jezuickiej Le Moyne College w stanie Nowy Jork. Przez wiele lat trwały zabiegi o odzyskanie tych dzieł. Stan prawny był dla nas niekorzystny, ale ostatecznie udało się odkupić kolekcję za niewygórowaną kwotę około 100 tysięcy dolarów.
– Jak duży był budżet na pozyskiwanie eksponatów z rynku?
– Około miliona złotych rocznie. Ale jeśli nadarzała się jakaś okazja, zawsze mogliśmy liczyć na wsparcie Ministerstwa Kultury. W ten sposób kupiliśmy od Instytutu Piłsudskiego tzw. polską Enigmę – maszynę wyprodukowaną przez polski wywiad do łamania niemieckich szyfrów.
– Była taka rzecz, której nie udało Ci się zdobyć?
– Wiele. Najbardziej mnie zabolało, że nie zdobyliśmy obrazu Verneta przedstawiającego śmierć księcia Józefa w Elsterze. Niestety na aukcji ktoś nas przelicytował.
Miłość
– Jak opiszesz swoje uczucia w stosunku do Muzeum Historii Polski?
– Bez wątpienia to emocje ojca. Wielka miłość. W ten projekt zainwestowałem 18 lat życia.
– Czyli wprowadziłeś go w dorosłość.
– Dziecko chyba się udało. Mam przyjemne poczucie, że Muzeum to sukces.
– Ostatnio pytano Cię głównie o odejście. Ja zapytam Cię o przyjście. Chciałbyś wrócić do Muzeum? W końcu to miłość Twojego życia.
– Mam mieszane uczucia. Z jednej strony jest w Muzeum wiele spraw, które chciałbym dokończyć i rozwinąć. Choćby w sferze „zagranicznej polityki historycznej”. Z drugiej ciągnie mnie do nowych wyzwań. W najbliższym czasie nie spodziewam się propozycji, ale na przyszłość przyglądam się kilku miejscom – instytucjom kultury oraz stanowiskom związanym z zarządzaniem sferą kultury w Polsce. Mam kwalifikacje, by w tej dziedzinie służyć państwu.
Robert Kostro
Robert Kostro z wykształcenia jest historykiem. Działał jako publicysta i polityk nurtu konserwatywnego. Spełnia się jako urzędnik instytucji kultury. Twórca i dyrektor Muzeum Historii Polski, z którego odwołano go po przejęciu władzy przez obecną koalicję.
CZYTAJ TAKŻE: