Jerzy Klistała: Bestialstwo niemieckich oprawców w fabryce Schöna w Sosnowcu. Wymazywana pamięć cz. 2
Poprzednio, nawet w okresie „komuny” podłość samozwańczych naprawiaczy historii nie była tak oficjalnie okazywana, by zacierać ślady Polskich ofiar – wywyższając martyrologię ofiar innych narodowości, ciągłego przedkładania na plan pierwszy Holokaustu (który rozpoczął się tak naprawdę dopiero od 1942 roku).
Wg. Wikipedii: „W październiku 1939 r. w halach fabryki Schoena przy obecnej ul. Partyzantów utworzono obóz Policyjnego Więzienia Zastępczego. Zabudowania fabryczne otoczono drutem kolczastym, a straż nad obozem sprawowała jednostka SS. Komendantami obozu byli Gerhard Sommer (do kwietnia 1940 r.) i Kopeć. Około 200 pierwszych więźniów umieszczono w 36 celach urządzonych w byłej żydowskiej szkole przy ul. Ostrogórskiej. Więźniowie byli brutalnie torturowani, a ich krzyki zagłuszano grą na akordeonie. Przez obóz przeszło ogółem ponad 1 500 więźniów, w tym około tysiąca Żydów pochodzących z Czech i Austrii. Więźniowie byli poddawani dotkliwym represjom, wykorzystywano ich też do prac przymusowych na terenie Sosnowca. Ciała zmarłych i zamordowanych więźniów grzebano na cmentarzu dawnego szpitala miejskiego „Pekin”. Obóz zlikwidowano w lutym 1941 r., a przebywający w nim Żydzi zostali wywiezieni prawdopodobnie do Czech”.
A oto, dalsza część wspomnień kilku innych więźniów tego więzienia w Sosnowcu (zwracam uwagę na datę aresztowania):
GOIBION STANISŁAW,
Urodzony 19 listopada 1890 r. w Siewierzu pow. Zawiercie, imiona rodziców Tomasz i Antoniny, mgr inż. górniczy emeryt.
Dnia 15 kwietnia 1940 r. zostałem aresztowany w czasie pracy na kopalni „Saturn” obecnie Czerwonej Gwardii. Byłem dyrektorem tej kopalni. Do biura przybyło 4-ch gestapowców – nazwisk ich nie znam ani miejsca urzędowania. Zarzadali ode mnie wezwania do gabinetu kilku pracowników, mianowicie: mgr inż. Jan Michalski, sztygarów Jan Mazur i Władysław Mazur i kilku innych urzędników i górników których nazwisk obecnie nie pamiętam. Po zgłoszeniu się wszystkich w gabinecie, starszy z gestapowców ogłosił nam, że jesteśmy wszyscy aresztowani. Z tych okoliczności wynikało, że gestapo posiadało listę osób, które miały zostać aresztowane, mimo że w tym okresie od września nie wyczuwałem, aby ludzie ci przejawiali działalność konspiracyjną, względnie antyniemiecką.
Następnie doprowadzono nas do samochodu ciężarowego, gdzie obecnych było jeszcze paru gestapowców i ci z każdym pojedynczo udali się do naszych mieszkań w celu przeprowadzenia rewizji.
Moje mieszkanie zostało szczegółowo przeszukane i nie znaleziono żadnych podejrzanych materiałów. Zabrali mi tylko mundurową szpadę, należącą do munduru górniczego.
Po zakończeniu rewizji przetransportowano nas do „Poizei Ersatz Gefaengnis” w Sosnowcu. Wprowadzono nas na celę wśród szpaleru gestapowców, którzy bili nas różnymi narzędziami gdzie popadło. Wgoniono nas na dużą salę otoczoną drutem kolczastym, gdzie zobaczyłem leżących na betonie ludzi twarzą do posadzki, bezwładnych, tak, że robiło to wrażenie iż leżą trupy. Nam również rozkazano się położyć twarzą do betonu. Po kilku godzinach takiego leżenia, polecono nam położyć się na pryczach, na których było nieco słomy, z tym, że mogliśmy zajmować swobodniejsza leżącą pozycję. Na tej celi przy wprowadzeniu znajdowało się około 15-tu osób, a byli to urzędnicy z magistratu w Sosnowcu. W tym dniu i następnych 2 tygodniach sala ta stale była zapełniana nowymi więźniami.
Aresztowani pochodzili z kopalń sosnowieckich, z Szopienic, i innych miejscowości. W ciągu tych dwu do trzech tygodni, cała sala została zapełniona więźniami, których było do 2000. W tym czasie przebywał w obozie ks. Gola, inżynierowie, sztygarzy i urzędnicy z kopalni. Przypominam sobie nazwiska: inż. Władysław Górka z Kopalni „Kaźmierz”, inż. Frycz z Sosnowieckiego Towarzystwa, inż. Paweł Kunda z Urzędu Górniczego w Dąbrowie, inż. Józef Raźniewski z Kopalni „Saturn”, lekarz weterynarii ze Sławkowa, lub Strzemieszyc – nazwiska jego nie pamiętam.
Z pobytu w obozie opiszę dwa charakterystyczne wypadki: Około tygodnia po naszym aresztowaniu przywieziono grupę młodych mężczyzn z Szopienic. Pewnego dnia mężczyźni ci zaczęli śpiewać niemieckie piosenki. Wówczas doszedł do nich inż. Raźniewski, dyrektor Towarzystwa Saturn, nadzorujący 3 kopalnie „Saturn”, „Jowisz” i „Mars”, i po cichu zwrócił im uwagę, że to jest polski lagier, a oni śpiewają niemieckie piosenki. Widocznie któryś z nich doniósł załodze o tej uwadze. Na drugi dzień weszło na salę 4 lub 5-ciu SS-manów, wywołali Raźniewskiego i zaczęli go bić bezmiłosiernie. Kiedy mdlał i leżał nieprzytomny zlewano go wodą. Po przyjściu do przytomności, powtórzyło się to samo masakrowanie i tak parokrotnie był cucony. Po tej masakrze ledwo dowlókł się do pryczy na której leżeliśmy razem. Prosił, aby o tym zawiadomić żonę, aby go ratowała, gdyż tu w obozie zabiją go.
Drugi wypadek był podobny z lekarzem weterynarii. Był bardzo otyły. Przyczyny znęcania się nad nim nie znam. W każdym razie paru gestapowców biło go w okrutny sposób i tak zbitego wkładano do stojącej beczki z wodą, zapełnionej do połowy. Brali go za nogi i siłą wciskali do tej beczki, przytrzymując go w takiej pozycji i bijąc gdzie popadło. Robili to kilkakrotnie, tak że ów lekarz utracał przytomność. Tak nieprzytomnego ciągnąc go po podłodze zawlekli na pryczę. Te tortury powtarzały się w ciągu mego pobytu w obozie, co dwa – trzy dni. Natomiast z Księdzem Golą postępowano bez żadnego powodu w ten sposób, że kazano mu się kłaść na plecy i na łokciach czołgać się w różnych kierunkach, przy tym bili go i kopali gdzie popadło. Dodać tu muszę, że był on w starszym wieku.
Odnośnie Raźniewskiego dodaję, że jak po paru dniach po tych torturach przyszedł do siebie, kazano mu gołymi rękami wybierać z klozetu kał i kłaść do wiadra, które pod eskortą wynosił następnie poza salę.
W czasie śledztwa, nie bito mnie, a rozpytywał mnie gestapowiec na treść doniesienia i zarzucano transportowanie broni z kopalnie po wybuchu wojny. Było to wymyślonym zarzutem.
Przed 15 maja 1940 r. przygotowano ponad 1000 więźniów i przetransportowano nas koleją ze stacji Sosnowiec do Dachau. Żyją współwięźniowie: Władysław Górka zam. Katowice, ul. Klonowa 5. Z załogi obozowej nie znam ani jednego nazwiska.
(Protokół przesłuchania świadka z dn. 15 październik 1969 r. – Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Katowicach, publikowane także w książce: Intelligenzaktion 2017 r. autora jak niżej).
*
GÓRKA WŁADYSŁAW,
Urodzony 18 maja 1900 r. w Tropie pow. Strzyżów, syn Józefa i Anieli, mgr inż. górnik.
Przed wojną i do 1 maja 1940 r. pełniłem funkcje zawiadowcy kopalni „Kazimierz – Juliusz” w powiecie będzińskim. W dniu 1 maja 1940 r. między 4 a 5-tą godziną rano, aresztowało mnie gestapo, razem z moimi 16-toma pracownikami, kop. Kazimierz.
Zabrano nas na gestapo w komórce przy kop. Kazimierz. Funkcjonariusze, którzy nas aresztowali mieli już sporządzoną listę pracowników, którzy mają zostać aresztowani. A nadto dodaję, że parę dni przed aresztowaniem w ogólnych słowach namawiał mnie do ucieczki bliski współpracownik Treuhendera – Niemca, zresztą tenże pracownik też był obcym volksdeutschem. Ponieważ nie powiedział mi wyraźnie, że będę aresztowany, zaniechałem ucieczki.
Aresztowani zostali pracownicy umysłowi z wszystkich działów kopalni, między innymi: mgr inż. Stefan Krzycki – kierownik działu maszynowego; mgr inż. Kazimierz Izdebski – kierownik wentylacji; Marian Marzec – sztygar dołowy; Mężyński – nadsztygar: Smosarski – dozorca podsadzki-doły; mgr inż. Aleksander Zajączkowski – inżynier ruchu; Pluta – sztygar maszynowy; Kierownik rachuby, którego nazwiska nie pamiętam, jak również kierownik magazynu. Więcej nazwisk nie pamiętam.
W pomieszczeniu na gestapo w kopalni trzymali nas do późnych godzin wieczornych. W nocy wywieźli nas „budą” przez Dąbrowę i Będzin do obozu w halach Schöena. Po drodze samochód zatrzymał się i z ulicy łapali przechodzących i dołączali do nas. Na placu ustawiono nas w dwuszeregu. Po ustawieniu rzuciło się na nas kilku funkcjonariuszy w czarnych mundurach, bijąc nas i kopiąc. Chodziło o to aby nas sterroryzować. Bili nas po głowach, twarzach i kopali gdzie który trafił. Po kilku minutach z powrotem ustawiono nas w szeregu, sprawdzili obecność i dopisali nowych i kazali biec na halę i położyć się tam na brzuchu. Biegliśmy wówczas pomiędzy ustawionymi SS-manami, a ci bili kijami i innymi twardymi narzędziami, gdzie popadło. Całą noc leżeliśmy na brzuchach na betonie. Ktokolwiek się ruszył, porywali go do siebie i tam katowali przez paręnaście minut. Słychać tylko było jęki – wrzaski itp. Całą noc odbywało się katowanie aresztowanych. Rano pozwolili usiąść na betonie i wtenczas zorientowałem się dopiero, że leży na tej sali kilkuset ludzi 200 – 300. Pod ścianą hali były prycze drewniane, na których leżeli w poprzednich dniach aresztowani. Określając prycze o których mówię, należy to tak rozumieć, że pod ścianą był zbudowany jakby pomost z desek ciągnący się przez całą celę. W drugim dniu przyszedł oficer na ten odcinek, na którym ja byłem, ubrany w mundur policyjny, kazał wstać i po kolei wybierał sobie co tęgszych i bił pejczem po nogach, po twarzy, po głowie.
W Sosnowcu przebywałem 3 doby, w ciągu których stale słychać było jęki masakrowanych, oraz stale przywożeni byli nowi ludzie. W trzeci, lub czwarty dzień po aresztowaniu na Sali ustawiono nas w czwórki, sprawdzili listę przeznaczonych do transportu. Wyprowadzono nas w dzień i prowadzono pustymi ulicami. Jeżeli ktoś wyglądał przez okno, konwojujący nas SS-mani strzelali do okien. Na stacji załadowano nas do wagonów pulmanowskich i po południu około 4 – 5-tej godziny transport ruszył przez Katowice, Gliwice w kierunku na zachód i nad ranem w drugim dniu transport zatrzymał się w Dachau.
W czasie mego trzy-dobowego pobytu w Sosnowcu, dwóch więźniów dostało chwilowego pomieszania zmysłów. Jednym z nich był lekarz Reis z Dąbrowy Górniczej, i urzędnik dyrekcji Warszawskiego Towarzystwa w Niemcach – nazwiska jego nie pamiętam.
Przykładowo podaję o zachowaniu Reisa. W transporcie, jeden z więźniów wyjął mały scyzoryk do krojenia chleba. Kiedy to zobaczył Reis, rzucił się na niego, wyrwał mu scyzoryk i kilka razy poranił nim tego więźnia. Na krzyk więźniów wpadło dwóch SS-manów, pobili go dotkliwie, związali mu ręce i nogi i wyrzucili na podłogę korytarza.
W Dachau przebywałem przez 4 miesiące i następnie przetransportowany zostałem do Sachsenhausen, skąd w listopadzie zostałem zwolniony. Mojego numeru obozowego nie pamiętam, wynosił ponad tysiąc. Nie wiem jak nazywał się obóz w Sosnowcu, wszyscy mówili „obóz u Schöena”. Nikogo nie znam z załogi tego obozu, gdyż to nie było możliwe.
(Protokół przesłuchania świadka z dn. 24 listopad 1969 r. – Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Katowicach; publikowane także w książce: Intelligenzaktion 2017 r. autora jak niżej).
SZAFARCZYK JÓZEF,
Urodzony 1 lipca 1894 r. w Szarlociniec pow. Chorzów, syn Franciszek i Maria, zam. Chorzów, rencista.
Dnia 1 maja 1940 r. w Dąbrowie Górniczej na ulicy zostałem zatrzymany przez kierowcę pracującego w gestapo o nazwisku Grabowski. Po otrzymaniu ode mnie odpowiedzi, że nazywam się Szafarczyk polecił mi wsiąść do samochodu i podwiózł mnie pod restaurację, w której znajdowali się funkcjonariusze gestapo. Kiedy gestapowiec doszedł do samochodu, i wyciągnął książkę Grzegoszka pt. „Pierwsze powstanie śląskie w zarysie” i pokazał mi zdjęcie na którym byłem ja, Miękina Henryk, Rzepka Augustyn, czwartego nazwiska nie pamiętam – i zapytał się mnie czy tam jestem. Wskazałem mu, że jestem na tej fotografii. Następnie zaprowadził mnie do celi w której było już aresztowanych około 20 ludzi, a między innymi inżynier z kopalni „Paryż”, z którym chciałem rozmawiać i w tym celu udałem się do Dąbrowy Gór., z miejsca zamieszkania w Sosnowcu.
Po południu wszyscy zostali przewiezieni samochodem do hal fabryki Schöena. Tu po wyjściu z samochodu powiedziano mi abym osobno stanął pod ścianą. Ponieważ byłem w kapeluszu, poszczuto na mnie psa, który mi zerwał kapelusz z głowy. Gdy go podniosłem i nałożyłem na głowę, znowu poszczuto psa, który mi w ten sposób ściągał kapelusz około 4-ch razy. Następnie wykonano mi zdjęcia. W tym czasie aresztowani ze mną wpędzeni zostali do hali, a utworzony szpaler w czarnych mundurach SS, bili ich kijami, i tym co mieli w ręce. Gdy wbiegłem do hali stał tam komendant obozu, którego nazwiska nie znam. Uderzył mnie 2 razy w twarz, na skutek czego zaczęła mi lecieć krew z nosa, lecz na ziemię nie upadłem. Wówczas komendant powiedział, że jestem silny. Dopiero później dowiedziałem się od więźniów co jego słowa znaczyły: a mianowicie, że każdy więzień uderzony przez komendanta upadał na ziemię.
Komendant kazał mi wszystkie rzeczy wyłożyć, łącznie z okularami. Moja hala była podzielona na dwie części oddzielone od siebie siatką z drutu kolczastego. Wieczorem przyszła nowa zmiana hilfspolizei. Jeden z tej zmiany o nazwisku Piecuch, pochodzący z Nowej Wsi, wywołał mnie słowami „Wo ist oberleutnant”. Kiedy zgłosiłem się do niego doszedł jeszcze jeden hilfspolizei. Oba mieli w ręku bambusowe laski, którymi zaczęli mnie zakrzywionym końcem bić gdzie popadło, do tego stopnia, ze jedna laska poszczępiła się. Od bicia zemdlałem. Jak mi opowiadano, oblano mnie wodą jeszcze dłuższy czas nie uzyskałem przytomności. W tym czasie przyszła zmiana i policjant nowy kazał mnie zanieść na pryczę. Na skutek pobicia, złamane miałem 3 żebra, odbitą lewą nerkę, kolano rozbite, lewe przedramię złamana jedna kość i w dwóch miejscach miałem rozbitą głowę. Obrażenia te stwierdził lezący obok mnie lekarz z Dąbrowy Górniczej, którego obecnie nazwiska nie pamiętam.
W następny dzień przed odejściem z warty tenże Piecuch wywołał mnie z hali do drugiej hali i deską zadał mi 10 uderzeń w pośladki. Na tym bicie się w obozie Schöena zakończyło. Piecuch, jak się dopiero później od siostry dowiedziałem mieszkał w tym samym budynku gdzie ja mieszkałem razem z rodzicami. Piecuch po upływie około pół roku zmarł na gruźlicę.
Po około 14-tu dniach zostałem wzięty na przesłuchanie, do budynku gestapo w Sosnowcu, w gmachu ZUS-u. Przesłuchiwał mnie podoficer gestapo, który zaraz na wstępie powiedział mi, że nie będę bity, że jest człowiekiem i do służby w gestapo zmuszony, cały czas tytułował mnie porucznikiem i zwrócil mi uwagę, żebym mówił tylko takie rzeczy, które mi nie mogą zaszkodzić. W dwóch wypadkach, moją działalność tak złagodził, że wyglądała ona niewinnie. Był on z pochodzenia wiedeńczykiem.
Dnia 25 maja 1940 r. w godzinach popołudniowych, zarządzono zbiórkę na placyku. Po sprawdzeniu listy, pod eskortą grupa więźniów około 1000 została prowadzona do dworca kolejowego w Sosnowcu. Ulice wówczas były puste. Załadowano nas do wagonów pulmanowskich. W moim wagonie wszyscy siedzieli – nie było stojących więźniów. Pociąg zatrzymał się w Gliwicach, gdzie doładowano więźniów. Nie pamiętam czy pociąg zatrzymał się w Katowicach. Pociąg nasz jechał koło jeziora Otmuchów, potem skierował się w lewo i jechaliśmy jakąś boczną jednotorową linią przez Bawarię do Dachau. Jechaliśmy przez cala noc i późnym wieczorem stanęliśmy na dworcu w Dachau. Całą noc czekaliśmy w wagonach na stacji do rana. Rano dopiero przeprowadzono nas do obozu.
Żadnego nazwiska z załogi obozu Schöena nie pamiętam. Z więźniów obozu w Sosnowcu zapamiętałem, bydlaka Emila Bednarka, pochodzącego z Chorzowa, Sprota – szwagra Korfantego, Huberta Skolika z przestrzelonym lewym kolanem, wicedyrektora Zakładów Babcok-Zieleniewski Roman Kuś, jego pracownik z księgowości Wierzbicki, zginął w obozie, bracia Kalkowscy z Sosnowca – starszy zginął w obozie, a młodszy pracuje w Katowicach, Cieślik, Władysław Ciesielski z magistratu, innych nie pamiętam.
W kwietniu 1944 r. zostałem zwolniony z obozu Gusen.
(Protokół przesłuchania świadka z dn. 19 listopada 1969 r. – Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Katowicach; publikowane także w książce: Intelligenzaktion 2017 r. autora jak niżej).
*
Jerzy Klistała