Z piekła do piekła. Powojenne losy więźniów Auschwitz
Gdy po wojnie Henryk Mandelbaum był wolnym człowiekiem, nie musiał się bać, jednak nie wiedział, co ze sobą zrobić. Nie miał domu, nie miał rodziny… miał za to wspomnienia z Auschwitz. Straszne wspomnienia. Jeżeli ktoś nie może sobie ich wyobrazić, niech obejrzy film „Syn Szawła” węgierskiego reżysera László Nemesa. Obraz, który przenosi widza do Auschwitz-Birkenau roku 1944, tego samego, w którym Henryk trafił do obozu. Oglądający film widzi to samo, co Szaweł Ausländer z Sonderkommando. Może wręcz poczuć na własnej skórze te trzydzieści sześć godzin z życia głównego bohatera. Potworne godziny. Przejmujący film.
Z piekła do piekła
Henryk Mandelbaum pytany przez Igora Bartosika i Adama Willmę, autorów książki „Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem, członkiem Sonderkommando w KL Auschwitz”, czy śni o Auschwitz, odparł, że tak, ale nie chciał o tym mówić. Mówił za to o Auschwitz przed specjalną komisją sowiecką, zresztą sam do niej należał. Wówczas spotkał w Oświęcimiu profesora Romana Dawidowskiego, jednego z biegłych, który działał w tejże komisji, i zapytał go, co ma ze sobą zrobić.
„Dawidowski zamyślił się i powiedział, żebym się stawił do wojska, bo to i tak mnie nie minie. Poradził, że tak będę miał szansę na przeszkolenie zawodowe. Poszedłem do komisji uzupełnień w Sosnowcu i stamtąd skierowano mnie do Rejonowej Komendy Uzupełnień w Będzinie. Tam dostałem w kopercie pisemko, żeby zgłosić się do Urzędu Bezpieczeństwa. Zostałem skierowany do trzeciego wydziału, dali mi mundur i broń. Na początku nie miałem żadnego stopnia, później zostałem sierżantem”.
Mandelbaum służył w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Pytany, czy brał bezpośredni udział w walkach, odpowiedział:
„Nie, mnie się to nie zdarzyło. Ale było niebezpiecznie, najbardziej w Górach Świętokrzyskich. O terminie wyjazdu wiedział tylko nasz kierownik. Ludzie «dawali cynk». Wtedy pakowali nas na ciężarówki, zwykle to były wyjazdy dwudniowe. Rozchodziliśmy się, robiąc obławy. Czasami było tak ciemno, że nie widzieliśmy się wzajemnie”.
Henryk Mandelbaum stwierdził po latach, że skończył z jednym piekłem, a wysłali go w drugie. Dlatego gdy trafił do Katowic i miał iść do szkoły resortowej, odmówił. Po którymś przesłuchaniu, gdy siedział przed nim odpytywany człowiek, Mandelbaum poszedł do swojego szefa i powiedział, że się do tego nie nadaje. W uzasadnieniu jego zwolnienia napisano m.in., że starszy referent Sekcji III Wydziału III jest niedbałym pracownikiem, bez podania przyczyny opuszcza pracę, nie wywiązuje się z obowiązków i zadań. W cywilu zamieszkał w Gliwicach, przez lata pracował w państwowym przedsiębiorstwie handlowym. W 1972 roku odszedł na rentę, dalej jednak pracował, tym razem jako kierowca taksówki bagażowej. Zmarł 17 czerwca 2008 roku.
Małżeństwo z rozsądku
Cztery lata wcześniej – 14 lutego 2004 roku w Los Angeles zmarła Lola Potok, która jak Henryk żyła w czasie wojny w Zagłębiu Dąbrowskim, w którym Niemcy stworzyli największe getta w dwóch miastach: Sosnowcu i Będzinie. To nie jedyne analogie w życiu Henryka i Loli…
Potokowie mieszkali w Będzinie przy ulicy Browarnej 7. Dziewczynka, która urodziła się 20 marca 1921 roku, otrzymała imię Leah, na cześć biblijnej Lei – żony patriarchy Jakuba. Znana jest jednak pod imieniem Lola, rzadziej Laja. Dziewczynka miała dziesięcioro rodzeństwa. Jej tata pracował jako piwowar w będzińskim browarze „Gambrinus”…
Lola zdobyła zawód wyuczony w katowickiej trzyletniej zawodowej szkole krawieckiej, po której zaczęła pracować jako krojczyni w zakładach krawieckich w Będzinie.
4 września 1939 roku zmienił życie Loli oraz dziesiątków milionów Polaków. Tego dnia Niemcy weszli do Będzina. „Lola była przestraszona, ale kilku Żydów machało przyjaźnie rękoma, wierząc, że bombardowania się skończyły. Stało się jednak inaczej” – pisał dziennikarz John Sack w książce „Oko za oko. Przemilczana historia Żydów, którzy w 1945 r. mścili się na Niemcach”.
Było między godziną dziewiętnastą a dwudziestą, kiedy do drzwi mieszkania Szai Płużnika zakołatał sąsiad Gutman z trzeciego piętra.
– Stało się coś? Czego pan tak wali w drzwi, jeszcze mezuza wypadnie.
– Nic pan nie wiesz?
– O czym?
– Że wszystko płonie.
– Jak płonie?! Co płonie?!
– Chodź pan do mnie, panie Płuźnik, prędko!
„Przybiegliśmy do jego mieszkania i stwierdziliśmy, że pali się synagoga. Tej nocy została spalona dzielnica zamieszkała przez ludność żydowską, a w szczególności części ulicy Kołłątaja, Kościelnej, Bożniczej, Plebańskiej i Zamkowej. Niemcy nie wypuszczali Żydów, a usiłujących uciekać rozstrzeliwali. Żydzi zostali żywcem spaleni lub rozstrzelani przy próbie ucieczki” (Szaia Płużnik).
Ci, którzy zdołali uciec z płomieni, kierowali się w pobliże kościoła Świętej Trójcy. Jego proboszcz ksiądz Wincenty Mieczysław
Zawadzki tak zapamiętał tamte godziny:
„Mniej więcej około ósmej wieczorem usłyszałem strzelaninę z karabinów oraz wybuchy granatów. Kiedy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem wielką łunę przy rzece. Poinformowano mnie, że Niemcy palą bożnicę i mordują Żydów. Wyszedłem na dwór i coraz więcej domów się paliło. Słyszałem straszne krzyki i odgłosy strzałów. Z płonących domów wyskakiwali ludzie, do których strzelali Niemcy. Po dwóch godzinach, od rzeki aż do ulicy Bocznej, otaczało kościół i plebanię morze płomieni. Krzyki były coraz głośniejsze. Wielka gromada Żydów stłoczyła się pod kościołem i bramami plebanii. Widząc krzyczących mężczyzn, kobiety i dzieci oraz strzelających Niemców, wybiegłem i własnoręcznie otworzyłem bramy i prosząc, aby się cicho zachowywali, przeprowadziłem wszystkich na Górę Zamkową w zupełnie wolną od strzałów i pożarów ulicę”.
Tej samej nocy w starostwie, w którym zainstalowała się wojskowa komendantura miasta, Niemcy sprowadzili około trzydziestu zakładników, chrześcijan i Żydów, których wkrótce rozstrzelano na dziedzińcu. Następnie Niemcy wezwali księdza Zawadzkiego, któremu oznajmili, że zastrzeleni ponieśli karę za spalenie synagogi i pobliskich domów żydowskich. Ciała spalonych i rozstrzelanych zostały pochowane na cmentarzu przy ul. Czeladzkiej.
Lola bała się chodzić po ulicach, na których Niemcy wyłapywali Żydów i zmuszali ich do prac, mniej lub bardziej pożytecznych.
Jakub Sender był w tej grupie, która zamiatała śmieci na dziedzińcu koszarowym. Ludzie ci przenosili również meble z jednego budynku do drugiego oraz wyładowywali słomę z wozów. Cały czas pracowali przynaglani krzykiem i razami, które na nich spadały. Nie bił tylko ten, który ich fotografował. Człowiek ten z pasją robił zdjęcia rabinowi, który miał przenosić po jednej słomce ze stosu na stos. Przy okazji jeden rabin drugiemu musiał ostrzyc brodę.
Ci młodsi i zdrowi byli wywożeni do obozów pracy. Szybko zaobserwowano, że wywózki omijają małżonków. Lola nie wyszła za mąż z miłości, ale ze strachu przed obozem pracy. W sierpniu 1941 roku została żoną Szloma Akerfelda. Ich córeczka Itusza, zwana zdrobniale Itu, przyszła na świat w kwietniu 1942 roku. Gdy Itu raczkowała, Niemcy zgromadzili Żydów w getcie na Środuli (dzielnica Sosnowca). Gdy Itu potrafiła już powiedzie: „mama” i „papa”, trafiła z rodzicami do Auschwitz.
Śmierć najbliższych
„Mocno trzymała w ramionach Itu. Kiedy wstało słońce, kiedy ona i reszta maszerowali na stację, zachwycając się «Nareszcie to miasto jest Judenrein!». Gdy SS zabrało kilkoro dzieci, aby rozedrzeć je na dwoje, rozbić o mur, albo podrzucić do góry i złapać niczym pierścień na swoje bagnety, Lola trzymała Itu mocniej. Przy ładnym, wybudowanym z żółtej cegły dworcu kolejowym, jakaś dziewczyna położyła swe nowo narodzone dziecko obok figury Dziewicy Maryi, łudząc się, że może jakaś Polka znajdzie je i zaadoptuje – ale Lola nadal trzymała Itu. Potem Żydzi wmaszerowali na stację, minęli budki z napisem INFORMACJA oraz inne, opisane jako KASA BILETOWA, i szerokimi, granitowymi schodami wspięli się ku pociągowi do Auschwitz, a Lola wciąż trzymała Itu z całych sił. «Nigdy jej nie oddam», pomyślała” – pisał John Sack. Był 1 sierpnia 1943 roku. Trzynastoosobowa rodzina Potoków znalazła się wśród dwóch tysięcy transportowanych do obozu. Tego dnia zagazowano 1582 osoby. Itu miała wówczas rok i cztery miesiące. Z całej rodziny obóz przeżyła tylko Lola.
Lola pracowała w przyobozowej fabryce amunicji Weichsel Union Metallwerke. We wrześniu 1944 roku była w Birkanau, a następnie w obozie macierzystym Auschwitz. Po wojnie twierdziła, że była wśród tych więźniarek wynoszących materiały wybuchowe dla członków Sonderkommando z Birkenau. W październiku 1944 roku wzniecili oni bunt, o którym mówił Henryk Mandelbaum na rozprawie komendanta obozu – Rudolfa Hössa.
Gdy w styczniu 1945 roku z Auschwitz i podobozów ruszyły marsze ewakuacyjne, Lola była wśród więźniów, tak jak Henryk Mandelbaum. I jej, i jemu udało się uciec i uniknęli polowania na „zebry”… Tak właśnie o biedakach w pasiakach, którzy uciekali z kolumn pilnowanych przez esesmanów, mówili „zwykli Niemcy”.
Uciekinierzy
Lola wyrwała się obstawie w okolicach Rybnika lub Wodzisławia Śląskiego, Henryk również – w książce „Ja z krematorium Auschwitz” tak mówił on o Ślązakach, najprawdopodobniej z Marklowic, którzy pomogli jemu i innym więźniom.
„Podszedłem do okna, żeby podsłuchać rozmowę. Usłyszałem szepty, ale nie mogłem rozpoznać języka. W końcu powiedziałem sobie «niech się dzieje, co chce». Drzwi były zamknięte, poruszyłem tylko klamką. W drzwiach stanął gospodarz. Spytałem, czy mogę prosić trochę wody. Powiedział po śląsku, żebym poczekał w sieni. Pomyślałem: «oho, już jestem w domu». Gospodarz wrócił po chwili i zaprosił mnie do środka. Wszedłem za nim do kuchni. Przy stole nakrytym do kolacji siedziały dwie niewiasty i dwóch mężczyzn w pasiakach. Uciekinierzy z wcześniejszych transportów. Zaczęliśmy się całować. Ludzie nowo narodzeni! Gospodarz zrobił mi miejsce przy stole i kazał opowiedzieć o ucieczce. Tymczasem z pokoju obok wyszedł młody człowiek w… niemieckim mundurze. Okazało się, że to kuzyn naszego rolnika, który też uciekł, tylko że z niemieckiego wojska”.
Lola po prostu wyrwała się bezczelnie z kolumny i wpadła między ludzi, którzy obserwowali marsz żywych trupów w pasiakach. Pierwszą noc na wolności spędziła w komórce na węgiel. Jej właściciel poczęstował rano Lolę gorącą kawą i kawałkiem ciasta. Dotarła najpierw pociągiem do Katowice, a następnie tramwajem do Chorzowa, gdzie poszła do swego szwagra. 28 stycznia 1945 roku do miasta weszli czerwonoarmiści.
CZYTAJ TAKŻE: Ujawniono "taśmy Kołodziejczaka" - polityk dzielił ludzi na lepszych i gorszych
W bezpiece
O Loli Potok stało się głośno za sprawą dziennikarza Johna Sacka, który o niej i o Salomonie Morelu napisał książkowy reportaż „Oko za oko”. Wówczas świat dowiedział się, że Lola została po wojnie funkcjonariuszem bezpieki. W swym życiorysie dołączonym do podania napisała w ostatnim zdaniu: „Chcę w tej chwili żyć i współpracować przeciw naszym ciemiężcom”.
Były cztery dni od zakończenia wojny – gdy 12 maja 1945 roku kandydatura Loli Potok na stanowisko zastępcy naczelnika więzienia w Gliwicach ds. polityczno-wychowawczych została zatwierdzona przez kierownictwo Wydziału Personalnego. W jej charakterystyce podkreślono, że Lola straciła całą rodzinę w obozie i dlatego „pragnie pracować, aby się pomścić”. Do więzienia trafiali podejrzani o przynależność do Gestapo, SS czy organizacji nazistowskich. „Aresztowani byli bici i upokarzani, stosowano wobec nich wymyślne kary, często bez powodu. Bito i torturowano zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Często bez ustalenia winy i jakiegokolwiek dochodzenia wysyłano aresztantów do obozu w Świętochłowicach-Zgodzie, którego komendantem był Salomon Morel. W celach panowały fatalne warunki sanitarne, co przy braku elementarnej pomocy medycznej doprowadziło latem 1945 r. do wybuchu epidemii tyfusu, która zdziesiątkowała aresztowanych. Zmarłych chowano na Cmentarzu Centralnym w Gliwicach. Niestety, dokładna liczba ofiar epidemii i ich nazwiska pozostaną tajemnicą, ponieważ kartoteki więźniów zniszczono 20 lat później, w roku 1965” – pisał historyk dr Bogusław Tracz.
Lola ostatecznie uciekła na Zachód. Zamieszkała w wolnym kraju, w USA, gdzie w latach 80. odkrył ją John Sack.
Czy Lola Potok faktycznie chciała mścić się na Niemcach? Wydaje się, że tak, że tragedia, która ją spotkała, śmierć najbliższych, a wśród nich córki – pchnęła ją do pracy w gliwickim więzieniu.
Tekst pochodzi z 4 (1825) numeru „Tygodnika Solidarność”.