Rafał Woś: Mobbing prezydenta mobbingiem demokracji

W polskiej demokracji nie ma bardziej demokratycznego organu niż Prezydent RP. Dlatego trwający dziś atak na powagę, znaczenie i sprawczość tego urzędu może mieć dla nas wszystkich straszliwe konsekwencje.
Andrzej Duda Rafał Woś: Mobbing prezydenta mobbingiem demokracji
Andrzej Duda / fot. M. Żegliński

Jak nazwać to, co dzieje się ostatnio wokół prezydenta RP Andrzeja Dudy? Obśmiewanie i lekceważenie? Nie, to już jest coś więcej i taki opis nie oddaje całej powagi sytuacji, w której się znajdujemy. Pełzający zamach stanu albo siłowa zmiana ustroju? Też nie i nie ma co zbyt wcześnie sięgać po najcięższe zarzuty, gdyż zaraz może zabraknąć języka do nazwania tego, co się tu naprawdę rozgrywa.

W tym momencie proponuję nazwać to wszystko zbiorczo aktem politycznego mobbingu. Mobbing jest oczywiście zjawiskiem dobrze znanym przede wszystkim ze świata pracy. Polega na długotrwałym i uporczywym nękaniu i zastraszaniu ofiary. Celem mobbingu jest poniżenie oraz ośmieszenie. To w najlepszym razie, gdy mobber tylko się wyżywa i odreagowuje własne frustracje czy kompleksy, wykorzystując aktualną pozycję oraz instytucjonalną przewagę. Ale czasem bywa przecież gorzej – mobbing jest bardzo często perfidną przemocową strategią nakierowaną na trwałe izolowanie, a w końcu i wyeliminowanie ofiary z gry. Bo w czymś mobberowi przeszkadza albo go jakoś uwiera.

Idźmy dalej. Skonfrontowany z zarzutem mobbingu mobber zazwyczaj udaje, że… w ogóle nie wie, o co chodzi. Przyłapany twierdzi, że przecież on „niczego nie zrobił” i „nie przekroczył dopuszczalnych granic”. Dociskany przyzna, że owszem, może i bywa ostry, no ale przecież ofiara „sama go prowokowała”. Bo po co jątrzyła? Po co się przeciwstawiała? Dlaczego upierała się przy swoim, zamiast przyjąć punkt widzenia silniejszego? Wielu przemocowców do końca przekonuje nawet, że to nie oni mobbowali. Ich zdaniem było dokładnie odwrotnie – to oni zostali przez ofiarę zaatakowani, a sami „tylko się bronili”. Te chwyty – po wielokroć opisane w literaturze przedmiotu – mają oczywiście na celu przesłonienie rzeczywistości, stworzenie takiego języka i takich okoliczności, w których mobbing może sobie kwitnąć w aurze pozornego legalizmu i powszechnego przyzwolenia, de facto zatruwając i niszcząc relacje, atmosferę, procedury i hierarchię w miejscu, w którym się pojawił. Oczywiście duża polityka to nie jest czysta relacja pracy. Nigdy nie będzie i nie o to tu przecież chodzi. Rzecz raczej w rozpoznaniu i opisaniu za pomocą hasła „mobbing” pewnego alarmującego zjawiska, które na naszych oczach zatruwa nam właśnie życie publiczne, a w konsekwencji może rozwalić naszą wspólnotę polityczną w drobny mak.

Droga legalna, droga gangsterska

Bo podobieństw jest w tym przypadku przecież wiele, niepokojąco wiele. Od październikowych wyborów parlamentarnych mamy nieustanne nękanie, prowokowanie i zastraszanie prezydenta Andrzeja Dudy przez zwycięską antypisowską koalicję. Czy ma to wymiar tylko taktyczny i służy głównie usuwaniu przeszkód na drodze robienia rzeczy po swojemu? Może jest efektem przekonania o własnej absolutnej słuszności, w które popadli zwycięzcy z 15 października? A może cele są bardziej strategiczne, a długofalowo chodzi o ugruntowanie władzy obozu liberalnego tak, by nie wyślizgnęła mu się ona już nigdy z rąk? Zawieśmy te pytania, bo dziś jeszcze brak nam wiedzy, by na nie w pełni odpowiedzieć. Spójrzmy raczej na to, co się dzieje. I na konsekwencje, które już zaczynają być widoczne.

Zaczęło się od próby wymuszenia na głowie państwa, by zrezygnowała z powierzenia misji stworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiego. Duda nie uległ tamtym zaklęciom. Nie musiał. Tłumaczył cierpliwie, że zgodnie z uświęconym tradycją uzusem politycznym (w Polsce i nie tylko u nas) jako pierwszy szanse na stworzenie gabinetu otrzymuje właśnie przedstawiciel największej partii w Sejmie. I dopiero gdy mu się to nie uda, do gry wchodzą – zgodnie z Konstytucją RP – kolejni kandydaci. Jednak polityczny anty-PiS nie chciał czekać. Domagał się władzy od razu i natychmiast. A gdy jej nie dostał, zakrzyknął urażony, że Duda jest „prezydentem partyjnym”.

To był jednak dopiero początek. Tuż po powołaniu rządu Donalda Tuska ministrowie Bartłomiej Sienkiewicz i Adam Bodnar przystąpili do zaprowadzania swoich porządków w mediach oraz w instytucjach władzy sądowniczej. Jako większościowy rząd mają do tego prawo, ale nie są wszechmocni. Także oni – przy całym subiektywnym przekonaniu o własnej racji – muszą działać w ramach obowiązujących reguł, a gdy je przekraczają, powinni liczyć się z zarzutem osuwania się w tyranię. Tak działa władza. Tak działa demokracja. Na tym polega każda umowa społeczna.

Przed rządem Tuska były więc dwie drogi. Jedna dłuższa i bardziej wyboista, ale niebudząca wątpliwości. Drugą był trochę gangsterski skok na skróty za pomocą wątpliwych metod oraz współczesnej „falandyzacji prawa”. Z punktu widzenia rządu Tuska wyboistość ścieżki pierwszej polegała właśnie na tym, że czekała ich na niej konieczność kohabitacji z Andrzejem Dudą. Prezydentem, z którym – aż do wyborów roku 2025 – nowa władza musiałaby się jakoś ułożyć i dogadać. Jeszcze pół roku temu większość antypisowskich polityków i komentatorów powiedziałaby pewnie, że nie mają z tym problemów, bo przecież taka konieczność wykuwania kompromisu jest w gruncie rzeczy dobra i właśnie na tym polegają wmontowane w system liberalnej demokracji „bezpieczniki”. Oto wszechwładza i poczucie własnej omnipotencji rządu są temperowane przez inny ośrodek władzy. Czy to nie na tym miała się zasadzać demokracja? Czy to nie w obronie takich mechanizmów polityczny anty-PiS chodził na niejedną barykadę przed październikiem roku 2023?

Ale wtedy było wtedy, a teraz jest teraz. I teraz rząd Tuska zdecydował, że żadnych kompromisów z alternatywnym ośrodkiem władzy nie będzie. Była to decyzja brzemienna w skutki, których historyczny i polityczny wymiar dopiero poznamy. I tak oto – po grudniu 2023 zaczęło się zjawisko, którego jeszcze nigdy w dziejach polskiej demokracji nie mieliśmy. Polega ono na celowym i systematycznym omijaniu przez rząd potencjalnego weta ze strony prezydenta. I to jeszcze zanim to weto będzie w ogóle mogło zaistnieć. Taka jest geneza i przyczyna swoistej „uchwałokracji”, którą podążają od grudnia ministrowie Adam Bodnar oraz Bartłomiej Sienkiewicz, a do pewnego stopnia także marszałek Sejmu Szymon Hołownia. To sięganie po akty niższego rzędu tam, gdzie – w sposób oczywisty – konieczna jest ustawa, a potem wymuszanie posłuszeństwa wobec podjętych w ten sposób decyzji za pomocą nagiej siły. Tak jak w przypadku siłowego wejścia do mediów publicznych. Tak samo było przy wygaszeniu mandatów poselskich Mariusza Kamińskiego oraz Macieja Wąsika. Ten sam schemat może zostać w każdej chwili użyty w przypadku Trybunału Konstytucyjnego. Ale i to przecież nie jest koniec. Bo – powiedzmy sobie szczerze – raz użytego tricku z uchwałokracją rząd Tuska (i każdy kolejny) może użyć w dowolnym punkcie w przyszłości. Ten Rubikon został już przekroczony.

Publicystyczny impeachment

Wkroczenie na taką – jawnie kpiącą z fundamentalnych zasad ładu konstytucyjnego – ścieżkę wprowadziło nowy rząd na oczywisty kurs kolizyjny z prezydentem. A to z tego prostego powodu, że zgodnie z art. 126 „Prezydent RP czuwa nad przestrzeganiem konstytucji RP”. Nie reagując, prezydent Duda po prostu nie spełniałby swoich obowiązków. Byłby zbędny. Równie dobrze mogłoby go nie być, a w Pałacu Prezydenckim mogłaby urzędować paprotka. Oczywiście można się było spodziewać tego, że kolejne apele, listy oraz interwencje prezydenta były – i są – traktowane przez czołowych polityków antypisu (oraz przychylnych im mediów) jako wyraz niepotrzebnego jątrzenia, wkładania kija w szprychy i przeszkadzania „obozowi demokratycznemu” w jego samozwańczym naprawianiu demokracji. Ten korkociąg trwa i nie widać, by miał się prędko zakończyć. W przestrzeni medialnej towarzyszy temu zjawisko „medialnego impeachmentu”. Oto prorządowe media pełne są wezwań mających otrzaskać Polki i Polaków z myślą, że ten prezydent jest jakiś felerny i że w zasadzie nie wiadomo, po co siedzi on tam pod tym swoim żyrandolem w Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. „Dzięki nieprzewidywalności głowy państwa mamy do czynienia z politycznym rozdwojeniem jaźni, labilnością po stronie Pałacu Prezydenckiego, rewanżyzmem, alternatywną wersją prawa, a przede wszystkim z niepewnością, która będzie trwać aż do wyborów prezydenckich” – pisze w Interii Przemysław Szubartowicz. „Pana już nie ma, panie prezydencie. Owszem, może pan jeszcze mącić i utrudniać, ale biegu rzeki pan nie zablokuje. Pana formacja to przeszłość i pan sam to przeszłość” – dodaje Jarosław Kurski w „Gazecie Wyborczej”. A to tylko pierwsze z brzegu przykłady, jak działają ten mobbing i nagonka.

Zajęci codziennym sporem zagończycy polityczni zdają się nie dostrzegać, że mamy tu do czynienia z bardzo niebezpiecznym zjawiskiem. Oto na naszych oczach faktycznie zmieniają się reguły ustrojowe polskiego państwa. I nie jest to zmiana na lepsze. Gdy Polska przechodziła po roku 1989 swój „moment konstytucyjny”, pytanie o model naszej demokracji było oczywiście otwarte. Z jeden strony wzorcem były systemy prezydenckie takie jak we Francji czy USA – z silną i wybraną w bezpośrednim (lub prawie bezpośrednim – jak w Stanach) głosowaniu powszechnym. Takie rozwiązanie miało wielu zwolenników, zwłaszcza w obozie bliskim znajdującemu się wówczas u szczytu politycznej fortuny Lechowi Wałęsie. Jego przeciwnicy tego jednak nie chcieli. Obawiali się systemu wodzowskiego. Stawiali na modele znane z krajów takich jak Niemcy albo Włochy, gdzie władza spoczywa w rękach silnego rządu opartego na parlamentarnej większości, a prezydent sprawuje funkcje czysto reprezentacyjne. Taki prezydent nie musiałby być nawet politykiem i zupełnie spokojnie mógłby go wybierać parlament. Byle tylko ładnie wyglądał na zdjęciu w roli „strażnika żyrandola”.

CZYTAJ TAKŻE: Państwo się sypie

Prezydent sercem demokracji

Ale my w konstytucji roku 1997 zdecydowaliśmy się spotkać w pół drogi. Chcieliśmy mieć prezydenta będącego kimś więcej niż „strażnik żyrandola”. Nasz prezydent miał stać się przeciwwagą dla rządu zbyt silnego i zbyt mocno przekonanego o swojej świętej racji. Ten nasz prezydent miał uczyć rządzących negocjowania swoich zamiarów. I właśnie dlatego – aby posiadał siłę do realizacji swojego kluczowego zadania – zdecydowaliśmy się wybierać go w wyborach powszechnych i bezpośrednich. Właśnie z powodu tak silnej demokratycznej legitymacji Prezydent RP jest kimś dużo więcej niż „strażnikiem żyrandola”. Dopiero takiemu prezydentowi Konstytucja RP daje wiele uprawnień realnego wpływu na proces stanowienia prawa w Polsce. Prezydent ma prawo weta, może rozwiązać parlament, jest „najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej” oraz „gwarantem ciągłości władzy państwowej”. To dlatego to on – a nie nikt inny – „czuwa nad przestrzeganiem konstytucji” i „stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa”.

W efekcie prezydentem jest w Polsce polityk. Nie najbardziej profesorski z profesorów. Nie najbogatszy z bogatych. I nie najładniejszy z ładnych. Ale właśnie polityk, który przeprowadza kampanię, przekonuje do siebie obywateli i w końcu wygrywa. Taka droga jest konieczna, bo właśnie to demokratyczne zwycięstwo wyborcze ma dawać polskiemu prezydentowi ostateczny autorytet, być kolorem atutowym w każdym sporze kompetencyjnym. Rząd? Owszem, rządzi i trzyma ręce na klawiaturze państwowej aparatury, ale nawet rząd ma słabszy od prezydenta mandat demokratyczny. W wyborach parlamentarnych może być tak, że obywatel głosował na X, a dostał rząd pod wodzą Y albo Z, bo w międzyczasie X,Y i Z postanowili między sobą o zawiązaniu koalicji. Z prezydentem jest inaczej, tu wybór jest bezpośredni. W demokracji bardziej demokratycznie już się nie da.

W tym sensie trudno zrozumieć argumentację obecnego rządu oraz jego komentatorskiej otuliny odbierających Andrzejowi Dudzie mandat do wykonywania obowiązków Prezydenta RP. Bo niby na jakiej podstawie? Bo w październiku 2023 roku większość Polaków poparło anty-PiS? A w jakim sensie umniejsza to mandat prezydenta Andrzeja Dudy? I to uzyskany dwa razy. W 2015 roku z poparciem 8,6 miliona, a w 2020 aż 10,5 miliona głosów. Podnoszony jest argument, że w roku 2015 był politykiem niekoniecznie z pierwszego szeregu, ale przecież już za drugim razem nikt nie może powiedzieć, że nie wiedział, na jakiego Dudę głosuje. Oczywiście, że wielu wybrało w wyborach 2015 i 2020 roku kogoś innego. I wielu się z decyzjami albo wypowiedziami zwycięzcy tamtych wyborów nie zgadza. Wolny kraj. Nie ma obowiązku zgadzania się z prezydentem. Jest jednak obowiązek szacunku wobec urzędu. Wobec serca polskiej demokracji.

Obywatela Andrzeja Dudy można nie lubić. Obywatelem Andrzejem Dudą można nawet gardzić, ale Andrzeja Dudę trzeba szanować, gdy wykonuje obowiązki Prezydenta RP, bo jest obecnie głową polskiego państwa. Podobnie jak każdego, kto będzie sprawował ten urząd w przyszłości. Nie wolno przecież dawać sobie (ani własnemu środowisku) przyzwolenia na odmawianie prezydentowi mandatu tylko dlatego, że widzi rację stanu inaczej niż my. Nie wolno twierdzić, że jedynym prezydentem, którego autorytet uznajemy, jest tylko taki prezydent, którego popieramy my. Bez takiej akceptacji demokracja nie będzie możliwa, a umowa społeczna zawiśnie w próżni – działając tylko do momentu, dopóki rządzą nasi. Potem zaś pójdzie w kompletną rozsypkę i w zasadzie każdy, kto tego nie rozumie, nie bardzo powinien nazywać siebie demokratą.

Trzymając się tej zasady, unikniemy wielu pułapek, bo szanując prezydenta, automatycznie szanujemy Rzeczpospolitą. A jeśli nie szanujemy Rzeczpospolitej, to… no cóż… To znaczy, że Rzeczpospolitą diabli biorą. A tego – wierzę gorąco – nie chce nikt z uczestników polskiego sporu.

CZYTAJ TAKŻE: Nie zanosi się na to, żeby protesty rolników prędko wygasły

Tekst pochodzi z 7 (1828) numeru „Tygodnika Solidarność”.


 

POLECANE
W Norwegii dla mordercy śpiewają kolorowe ptaki tylko u nas
W Norwegii dla mordercy śpiewają kolorowe ptaki

To, co dzieje się w Norwegii w sprawie Andersa Breivika - masowego mordercy, który przed 13 laty pozbawił życia siedemdziesięciu siedmiu niewinnych ludzi i zranił trzystu dziewiętnastu, powinno wykluczyć Norwegię z grona cywilizowanych krajów.

Zawieszenie broni w Libanie. Biden i Macron mają ogłosić je w ciągu 36 godzin z ostatniej chwili
Zawieszenie broni w Libanie. Biden i Macron mają ogłosić je w ciągu 36 godzin

Jak podaje agencja Reutera, prezydenci USA i Francji Joe Biden i Emmanuel Macron mają w przeciągu 36 godzin ogłosić zawieszenie broni w wojnie, którą Izrael toczy przeciwko Hezbollahowi w Libanie.

MSZ Francji o decyzji MTK ws. Netanjahu: Respektujemy prawo międzynarodowe polityka
MSZ Francji o decyzji MTK ws. Netanjahu: Respektujemy prawo międzynarodowe

Rzecznik francuskiego MSZ Christophe Lemoine, komentując w poniedziałek nakaz aresztowania premiera Izraela Benjamina Netanjahu wydany przez Międzynarodowy Trybunał Karny, oznajmił, że Francja respektuje prawo międzynarodowe.

Nawrocki kandydatem na prezydenta. Błaszczak: Nigdy nie był w partii polityka
Nawrocki kandydatem na prezydenta. Błaszczak: Nigdy nie był w partii

W poniedziałek gościem Przemysława Szubartowicza w programie "Punkt Widzenia" w Polsacie News był Mariusz Błaszczak. Przewodniczący klubu parlamentarnego PiS został zapytany o kwestię bezpartyjności Karola Nawrockiego.

Biały Dom: Poważnie podchodzimy do gróźb Rosji wobec bazy w Redzikowie z ostatniej chwili
Biały Dom: Poważnie podchodzimy do gróźb Rosji wobec bazy w Redzikowie

Poważnie podchodzimy do gróźb Rosji wobec bazy w Redzikowie, ale robimy wszystko, by zapewnić bezpieczeństwo naszym żołnierzom w Europie - powiedział w poniedziałek rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego John Kirby. W sposób zawoalowany przyznał, że USA zezwoliły Ukrainie na używanie ATACMS wewnątrz Rosji.

Niemcy przygotowują się na ewentualny atak. Berlin wzoruje się na Polsce z ostatniej chwili
Niemcy przygotowują się na ewentualny atak. Berlin wzoruje się na Polsce

Niemiecka gazeta „Bild” poinformowała, że Berlin jest zaniepokojony ewentualnym atakiem Rosji na NATO. W tym celu niemieckie władze mają opracowywać plan budowy bunkrów.

KE egzekwuje prawo unijne. Platforma społecznościowa dla liberałów ma kłopoty z ostatniej chwili
KE egzekwuje prawo unijne. Platforma społecznościowa dla liberałów ma kłopoty

Rzecznik Komisji Europejskiej Thomas Regnier powiedział dziennikarzom w poniedziałek podczas briefingu w Brukseli, że platforma Bluesky narusza unijne przepisy dotyczące m.in. nakazu ujawniania informacji o liczbie użytkowników.

Protesty rolników w Europie. Ardanowski: Los rolnictwa europejskiego leży w polskich rękach tylko u nas
Protesty rolników w Europie. Ardanowski: Los rolnictwa europejskiego leży w polskich rękach

– Protesty rolnicze, moim zdaniem, będą się rozszerzały i będą miały coraz większy wpływ na rządy, jeżeli już nie na Komisję Europejską, to na rządy krajów członkowskich, żeby ratowały rolnictwo europejskie – mówi Jan Krzysztof Ardanowski w rozmowie z Moniką Rutke.

Serbia dalej od członkostwa w UE. Porażka dyplomatyczna Węgier polityka
Serbia dalej od członkostwa w UE. Porażka dyplomatyczna Węgier

Węgry zamierzały zorganizować unijną konferencję międzyrządową. Budapeszt liczył na otwarcie przez Serbię kolejnych rozdziałów negocjacyjnych z Unią Europejską. 

Polscy uczniowie niepokonani w Zawodach Matematycznych Państw Bałtyckich pilne
Polscy uczniowie niepokonani w Zawodach Matematycznych Państw Bałtyckich

Od 14 do 18 listopada w Tartu (Estonia) odbywały się XXXV Zawody Matematyczne Państw Bałtyckich (Baltic Way). Polska reprezentacja zajęła w nich pierwsze miejsce, pozostawiając konkurentów w tyle.

REKLAMA

Rafał Woś: Mobbing prezydenta mobbingiem demokracji

W polskiej demokracji nie ma bardziej demokratycznego organu niż Prezydent RP. Dlatego trwający dziś atak na powagę, znaczenie i sprawczość tego urzędu może mieć dla nas wszystkich straszliwe konsekwencje.
Andrzej Duda Rafał Woś: Mobbing prezydenta mobbingiem demokracji
Andrzej Duda / fot. M. Żegliński

Jak nazwać to, co dzieje się ostatnio wokół prezydenta RP Andrzeja Dudy? Obśmiewanie i lekceważenie? Nie, to już jest coś więcej i taki opis nie oddaje całej powagi sytuacji, w której się znajdujemy. Pełzający zamach stanu albo siłowa zmiana ustroju? Też nie i nie ma co zbyt wcześnie sięgać po najcięższe zarzuty, gdyż zaraz może zabraknąć języka do nazwania tego, co się tu naprawdę rozgrywa.

W tym momencie proponuję nazwać to wszystko zbiorczo aktem politycznego mobbingu. Mobbing jest oczywiście zjawiskiem dobrze znanym przede wszystkim ze świata pracy. Polega na długotrwałym i uporczywym nękaniu i zastraszaniu ofiary. Celem mobbingu jest poniżenie oraz ośmieszenie. To w najlepszym razie, gdy mobber tylko się wyżywa i odreagowuje własne frustracje czy kompleksy, wykorzystując aktualną pozycję oraz instytucjonalną przewagę. Ale czasem bywa przecież gorzej – mobbing jest bardzo często perfidną przemocową strategią nakierowaną na trwałe izolowanie, a w końcu i wyeliminowanie ofiary z gry. Bo w czymś mobberowi przeszkadza albo go jakoś uwiera.

Idźmy dalej. Skonfrontowany z zarzutem mobbingu mobber zazwyczaj udaje, że… w ogóle nie wie, o co chodzi. Przyłapany twierdzi, że przecież on „niczego nie zrobił” i „nie przekroczył dopuszczalnych granic”. Dociskany przyzna, że owszem, może i bywa ostry, no ale przecież ofiara „sama go prowokowała”. Bo po co jątrzyła? Po co się przeciwstawiała? Dlaczego upierała się przy swoim, zamiast przyjąć punkt widzenia silniejszego? Wielu przemocowców do końca przekonuje nawet, że to nie oni mobbowali. Ich zdaniem było dokładnie odwrotnie – to oni zostali przez ofiarę zaatakowani, a sami „tylko się bronili”. Te chwyty – po wielokroć opisane w literaturze przedmiotu – mają oczywiście na celu przesłonienie rzeczywistości, stworzenie takiego języka i takich okoliczności, w których mobbing może sobie kwitnąć w aurze pozornego legalizmu i powszechnego przyzwolenia, de facto zatruwając i niszcząc relacje, atmosferę, procedury i hierarchię w miejscu, w którym się pojawił. Oczywiście duża polityka to nie jest czysta relacja pracy. Nigdy nie będzie i nie o to tu przecież chodzi. Rzecz raczej w rozpoznaniu i opisaniu za pomocą hasła „mobbing” pewnego alarmującego zjawiska, które na naszych oczach zatruwa nam właśnie życie publiczne, a w konsekwencji może rozwalić naszą wspólnotę polityczną w drobny mak.

Droga legalna, droga gangsterska

Bo podobieństw jest w tym przypadku przecież wiele, niepokojąco wiele. Od październikowych wyborów parlamentarnych mamy nieustanne nękanie, prowokowanie i zastraszanie prezydenta Andrzeja Dudy przez zwycięską antypisowską koalicję. Czy ma to wymiar tylko taktyczny i służy głównie usuwaniu przeszkód na drodze robienia rzeczy po swojemu? Może jest efektem przekonania o własnej absolutnej słuszności, w które popadli zwycięzcy z 15 października? A może cele są bardziej strategiczne, a długofalowo chodzi o ugruntowanie władzy obozu liberalnego tak, by nie wyślizgnęła mu się ona już nigdy z rąk? Zawieśmy te pytania, bo dziś jeszcze brak nam wiedzy, by na nie w pełni odpowiedzieć. Spójrzmy raczej na to, co się dzieje. I na konsekwencje, które już zaczynają być widoczne.

Zaczęło się od próby wymuszenia na głowie państwa, by zrezygnowała z powierzenia misji stworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiego. Duda nie uległ tamtym zaklęciom. Nie musiał. Tłumaczył cierpliwie, że zgodnie z uświęconym tradycją uzusem politycznym (w Polsce i nie tylko u nas) jako pierwszy szanse na stworzenie gabinetu otrzymuje właśnie przedstawiciel największej partii w Sejmie. I dopiero gdy mu się to nie uda, do gry wchodzą – zgodnie z Konstytucją RP – kolejni kandydaci. Jednak polityczny anty-PiS nie chciał czekać. Domagał się władzy od razu i natychmiast. A gdy jej nie dostał, zakrzyknął urażony, że Duda jest „prezydentem partyjnym”.

To był jednak dopiero początek. Tuż po powołaniu rządu Donalda Tuska ministrowie Bartłomiej Sienkiewicz i Adam Bodnar przystąpili do zaprowadzania swoich porządków w mediach oraz w instytucjach władzy sądowniczej. Jako większościowy rząd mają do tego prawo, ale nie są wszechmocni. Także oni – przy całym subiektywnym przekonaniu o własnej racji – muszą działać w ramach obowiązujących reguł, a gdy je przekraczają, powinni liczyć się z zarzutem osuwania się w tyranię. Tak działa władza. Tak działa demokracja. Na tym polega każda umowa społeczna.

Przed rządem Tuska były więc dwie drogi. Jedna dłuższa i bardziej wyboista, ale niebudząca wątpliwości. Drugą był trochę gangsterski skok na skróty za pomocą wątpliwych metod oraz współczesnej „falandyzacji prawa”. Z punktu widzenia rządu Tuska wyboistość ścieżki pierwszej polegała właśnie na tym, że czekała ich na niej konieczność kohabitacji z Andrzejem Dudą. Prezydentem, z którym – aż do wyborów roku 2025 – nowa władza musiałaby się jakoś ułożyć i dogadać. Jeszcze pół roku temu większość antypisowskich polityków i komentatorów powiedziałaby pewnie, że nie mają z tym problemów, bo przecież taka konieczność wykuwania kompromisu jest w gruncie rzeczy dobra i właśnie na tym polegają wmontowane w system liberalnej demokracji „bezpieczniki”. Oto wszechwładza i poczucie własnej omnipotencji rządu są temperowane przez inny ośrodek władzy. Czy to nie na tym miała się zasadzać demokracja? Czy to nie w obronie takich mechanizmów polityczny anty-PiS chodził na niejedną barykadę przed październikiem roku 2023?

Ale wtedy było wtedy, a teraz jest teraz. I teraz rząd Tuska zdecydował, że żadnych kompromisów z alternatywnym ośrodkiem władzy nie będzie. Była to decyzja brzemienna w skutki, których historyczny i polityczny wymiar dopiero poznamy. I tak oto – po grudniu 2023 zaczęło się zjawisko, którego jeszcze nigdy w dziejach polskiej demokracji nie mieliśmy. Polega ono na celowym i systematycznym omijaniu przez rząd potencjalnego weta ze strony prezydenta. I to jeszcze zanim to weto będzie w ogóle mogło zaistnieć. Taka jest geneza i przyczyna swoistej „uchwałokracji”, którą podążają od grudnia ministrowie Adam Bodnar oraz Bartłomiej Sienkiewicz, a do pewnego stopnia także marszałek Sejmu Szymon Hołownia. To sięganie po akty niższego rzędu tam, gdzie – w sposób oczywisty – konieczna jest ustawa, a potem wymuszanie posłuszeństwa wobec podjętych w ten sposób decyzji za pomocą nagiej siły. Tak jak w przypadku siłowego wejścia do mediów publicznych. Tak samo było przy wygaszeniu mandatów poselskich Mariusza Kamińskiego oraz Macieja Wąsika. Ten sam schemat może zostać w każdej chwili użyty w przypadku Trybunału Konstytucyjnego. Ale i to przecież nie jest koniec. Bo – powiedzmy sobie szczerze – raz użytego tricku z uchwałokracją rząd Tuska (i każdy kolejny) może użyć w dowolnym punkcie w przyszłości. Ten Rubikon został już przekroczony.

Publicystyczny impeachment

Wkroczenie na taką – jawnie kpiącą z fundamentalnych zasad ładu konstytucyjnego – ścieżkę wprowadziło nowy rząd na oczywisty kurs kolizyjny z prezydentem. A to z tego prostego powodu, że zgodnie z art. 126 „Prezydent RP czuwa nad przestrzeganiem konstytucji RP”. Nie reagując, prezydent Duda po prostu nie spełniałby swoich obowiązków. Byłby zbędny. Równie dobrze mogłoby go nie być, a w Pałacu Prezydenckim mogłaby urzędować paprotka. Oczywiście można się było spodziewać tego, że kolejne apele, listy oraz interwencje prezydenta były – i są – traktowane przez czołowych polityków antypisu (oraz przychylnych im mediów) jako wyraz niepotrzebnego jątrzenia, wkładania kija w szprychy i przeszkadzania „obozowi demokratycznemu” w jego samozwańczym naprawianiu demokracji. Ten korkociąg trwa i nie widać, by miał się prędko zakończyć. W przestrzeni medialnej towarzyszy temu zjawisko „medialnego impeachmentu”. Oto prorządowe media pełne są wezwań mających otrzaskać Polki i Polaków z myślą, że ten prezydent jest jakiś felerny i że w zasadzie nie wiadomo, po co siedzi on tam pod tym swoim żyrandolem w Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. „Dzięki nieprzewidywalności głowy państwa mamy do czynienia z politycznym rozdwojeniem jaźni, labilnością po stronie Pałacu Prezydenckiego, rewanżyzmem, alternatywną wersją prawa, a przede wszystkim z niepewnością, która będzie trwać aż do wyborów prezydenckich” – pisze w Interii Przemysław Szubartowicz. „Pana już nie ma, panie prezydencie. Owszem, może pan jeszcze mącić i utrudniać, ale biegu rzeki pan nie zablokuje. Pana formacja to przeszłość i pan sam to przeszłość” – dodaje Jarosław Kurski w „Gazecie Wyborczej”. A to tylko pierwsze z brzegu przykłady, jak działają ten mobbing i nagonka.

Zajęci codziennym sporem zagończycy polityczni zdają się nie dostrzegać, że mamy tu do czynienia z bardzo niebezpiecznym zjawiskiem. Oto na naszych oczach faktycznie zmieniają się reguły ustrojowe polskiego państwa. I nie jest to zmiana na lepsze. Gdy Polska przechodziła po roku 1989 swój „moment konstytucyjny”, pytanie o model naszej demokracji było oczywiście otwarte. Z jeden strony wzorcem były systemy prezydenckie takie jak we Francji czy USA – z silną i wybraną w bezpośrednim (lub prawie bezpośrednim – jak w Stanach) głosowaniu powszechnym. Takie rozwiązanie miało wielu zwolenników, zwłaszcza w obozie bliskim znajdującemu się wówczas u szczytu politycznej fortuny Lechowi Wałęsie. Jego przeciwnicy tego jednak nie chcieli. Obawiali się systemu wodzowskiego. Stawiali na modele znane z krajów takich jak Niemcy albo Włochy, gdzie władza spoczywa w rękach silnego rządu opartego na parlamentarnej większości, a prezydent sprawuje funkcje czysto reprezentacyjne. Taki prezydent nie musiałby być nawet politykiem i zupełnie spokojnie mógłby go wybierać parlament. Byle tylko ładnie wyglądał na zdjęciu w roli „strażnika żyrandola”.

CZYTAJ TAKŻE: Państwo się sypie

Prezydent sercem demokracji

Ale my w konstytucji roku 1997 zdecydowaliśmy się spotkać w pół drogi. Chcieliśmy mieć prezydenta będącego kimś więcej niż „strażnik żyrandola”. Nasz prezydent miał stać się przeciwwagą dla rządu zbyt silnego i zbyt mocno przekonanego o swojej świętej racji. Ten nasz prezydent miał uczyć rządzących negocjowania swoich zamiarów. I właśnie dlatego – aby posiadał siłę do realizacji swojego kluczowego zadania – zdecydowaliśmy się wybierać go w wyborach powszechnych i bezpośrednich. Właśnie z powodu tak silnej demokratycznej legitymacji Prezydent RP jest kimś dużo więcej niż „strażnikiem żyrandola”. Dopiero takiemu prezydentowi Konstytucja RP daje wiele uprawnień realnego wpływu na proces stanowienia prawa w Polsce. Prezydent ma prawo weta, może rozwiązać parlament, jest „najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej” oraz „gwarantem ciągłości władzy państwowej”. To dlatego to on – a nie nikt inny – „czuwa nad przestrzeganiem konstytucji” i „stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa”.

W efekcie prezydentem jest w Polsce polityk. Nie najbardziej profesorski z profesorów. Nie najbogatszy z bogatych. I nie najładniejszy z ładnych. Ale właśnie polityk, który przeprowadza kampanię, przekonuje do siebie obywateli i w końcu wygrywa. Taka droga jest konieczna, bo właśnie to demokratyczne zwycięstwo wyborcze ma dawać polskiemu prezydentowi ostateczny autorytet, być kolorem atutowym w każdym sporze kompetencyjnym. Rząd? Owszem, rządzi i trzyma ręce na klawiaturze państwowej aparatury, ale nawet rząd ma słabszy od prezydenta mandat demokratyczny. W wyborach parlamentarnych może być tak, że obywatel głosował na X, a dostał rząd pod wodzą Y albo Z, bo w międzyczasie X,Y i Z postanowili między sobą o zawiązaniu koalicji. Z prezydentem jest inaczej, tu wybór jest bezpośredni. W demokracji bardziej demokratycznie już się nie da.

W tym sensie trudno zrozumieć argumentację obecnego rządu oraz jego komentatorskiej otuliny odbierających Andrzejowi Dudzie mandat do wykonywania obowiązków Prezydenta RP. Bo niby na jakiej podstawie? Bo w październiku 2023 roku większość Polaków poparło anty-PiS? A w jakim sensie umniejsza to mandat prezydenta Andrzeja Dudy? I to uzyskany dwa razy. W 2015 roku z poparciem 8,6 miliona, a w 2020 aż 10,5 miliona głosów. Podnoszony jest argument, że w roku 2015 był politykiem niekoniecznie z pierwszego szeregu, ale przecież już za drugim razem nikt nie może powiedzieć, że nie wiedział, na jakiego Dudę głosuje. Oczywiście, że wielu wybrało w wyborach 2015 i 2020 roku kogoś innego. I wielu się z decyzjami albo wypowiedziami zwycięzcy tamtych wyborów nie zgadza. Wolny kraj. Nie ma obowiązku zgadzania się z prezydentem. Jest jednak obowiązek szacunku wobec urzędu. Wobec serca polskiej demokracji.

Obywatela Andrzeja Dudy można nie lubić. Obywatelem Andrzejem Dudą można nawet gardzić, ale Andrzeja Dudę trzeba szanować, gdy wykonuje obowiązki Prezydenta RP, bo jest obecnie głową polskiego państwa. Podobnie jak każdego, kto będzie sprawował ten urząd w przyszłości. Nie wolno przecież dawać sobie (ani własnemu środowisku) przyzwolenia na odmawianie prezydentowi mandatu tylko dlatego, że widzi rację stanu inaczej niż my. Nie wolno twierdzić, że jedynym prezydentem, którego autorytet uznajemy, jest tylko taki prezydent, którego popieramy my. Bez takiej akceptacji demokracja nie będzie możliwa, a umowa społeczna zawiśnie w próżni – działając tylko do momentu, dopóki rządzą nasi. Potem zaś pójdzie w kompletną rozsypkę i w zasadzie każdy, kto tego nie rozumie, nie bardzo powinien nazywać siebie demokratą.

Trzymając się tej zasady, unikniemy wielu pułapek, bo szanując prezydenta, automatycznie szanujemy Rzeczpospolitą. A jeśli nie szanujemy Rzeczpospolitej, to… no cóż… To znaczy, że Rzeczpospolitą diabli biorą. A tego – wierzę gorąco – nie chce nikt z uczestników polskiego sporu.

CZYTAJ TAKŻE: Nie zanosi się na to, żeby protesty rolników prędko wygasły

Tekst pochodzi z 7 (1828) numeru „Tygodnika Solidarność”.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe