Chcesz być eko? Kupuj od polskiego rolnika
Ekologizm realny
Po pracy lubię zahaczyć o lokalny warzywniak – małą budkę, wokół której rozstawione są kosze oraz palety z warzywami i owocami. Nie wygląda to najestetyczniej, próżno też szukać wygód takich jak wózek albo apka na telefon, która pokazuje, na co jest aktualnie promocja. W zasadzie tam w ogóle nie ma promocji. Nie ma też naklejek „bio”, „eko”, „bez dodatku konserwantów”. „Kurczę, jak to tak?!” – myślę sobie. To te ziemniaki nie są eko? W ogóle jakieś takie brudne, całe w ziemi. A przecież w dyskoncie, 200 metrów dalej, można kupić ładne, już obrane, zafoliowane w zielonym opakowaniu…
To się może wydawać śmieszne, ale w podświadomości ludzi wychowanych w sterylnych, miejskich warunkach tak to mniej więcej wygląda. Nie żebyśmy tak myśleli na głos, ale cała machina marketingowa globalnych koncernów podpowiada nam, jak powinniśmy się zachowywać. Co kupować, jak się odżywiać. Może zauważyliście, że w supermarketach te produkty o nazwie „bio” i „eko” przeważnie mają matowe, nieco szorstkie opakowania, tak by fakturą przywodziły nam na myśl coś „naturalnego”, takiego bliżej ziemi. Konieczne jest też połączenie koloru zielonego z jasnym brązem. Czasem te produkty faktycznie są lepszej jakości i bardziej ekologiczne od ich tańszych zamienników, ale często to zwyczajny chwyt marketingowy. Te same produkty ładowane są w inne opakowania i sprzedawane w wyższych cenach, no bo jak eko, to wiadomo, że drożej.
Tymczasem po rzeczy prawdziwie ekologiczne trzeba się właśnie nieco bardziej schylić. Wiadomo, że wygodniej jest pojechać raz w tygodniu do jednego sklepu i tam kupić jednocześnie warzywa, wędliny, papier toaletowy, napoje i szampon do włosów. W dzisiejszym zabieganym świecie taki supermarket ze wszystkim, bardzo ułatwia życie. No ale właśnie – chcemy, żeby było łatwo, czy faktycznie traktujemy ekologizm jako drogę do lepszego życia, nie tylko naszego, ale też innych ludzi, przyszłych pokoleń?
Zaopatrując się w takim małym warzywniaku, praktycznie macie pewność, że wszystko jest tam eko. Nawet możecie spytać, skąd sprzedawca sprowadza dane produkty. I ja np. wiem, że kupuję marchewki, które pochodzą z gospodarstwa z tej samej gminy, a np. ogórki ze skupu w sąsiedniej wiosce. Co prawda z trudem rozumiem sympatycznego pana, który mi to wyjaśnia, ale takie czasy. Imigrant? A gdzie tam! Kaszub. Dla niego to ja jestem imigrantem, który nie ogarnia „kaszëbsczi gôdki”. U niego nie kupuje się jak w markecie, patrząc na ceny i promocje. Kupuje się zmysłami: wzrokiem, węchem. Jest tylko jeden zapach, który może konkurować z wonią unoszącą się w takim warzywniaku – zapach po wejściu do lokalnego sklepu mięsnego. Może to i bardzo subiektywne wrażenie, ale widok i zapach wiszących pęt kiełbas, poukładanych wędlin i schabów jest najlepszym bodźcem zakupowym. I właśnie takimi zakupami zmniejszam swój ślad węglowy! Zdziwieni?
Czytaj także: Platforma nie zrezygnuje z prób zniszczenia projektu budowy CPK
Zmniejszaj ślad węglowy
Kupując lokalne produkty, generujemy o wiele mniejszy ślad węglowy, niż w sytuacji gdybyśmy mieli nabywać te same artykuły, często gorszej jakości, wyprodukowane w innej części Polski, a nawet świata. Transport lotniczy, morski, lądowy – to wszystko generuje duże zużycie energii, emisję spalin i gazów cieplarnianych.
Jakże krótszą drogę jednym środkiem transportu musi pokonać ogórek od znajomego rolnika w porównaniu z tym samym warzywem, które wyrosło choćby kilka województw dalej. A to i tak delikatny przykład, bo nieraz widzimy w markecie cebule wyprodukowane w Holandii. Albo jajka pochodzące z Łotwy. A co to, w Polsce cebule nie rosną i kury się nie niosą? Te biedne, wrażliwe jaja muszą jechać przez Łotwę, Litwę, Podlasie, Warmię, Pomorze, by dotrzeć do Biedronki na Kaszubach? Ile z nich się rozbije po drodze? I choćby były z wolnego wybiegu, to ni chu chu nie można ich nazwać „eko”.
Nie żebym był jakimś kategorycznym przeciwnikiem zagranicznych produktów. Niech Łotysze czy Holendrzy śmiało sprzedają i eksportują urobek swojej pracy, ale bądźmy rozsądni. O ile zdrowsze dla świata jest kupowanie lokalnej żywności? Taka cebula z Holandii najpierw musi zostać zapakowana do auta dostawczego, przetransportowana do skupu/hurtowni, potem na większą ciężarówkę, następnie jedzie przez pół Europy, parkuje w centrali logistycznej, znowu trafia do mniejszej furgonetki i finalnie do sklepu. A Polska cebula od naszego rolnika? Jeden kurs od rolnika do warzywniaka. To jest dopiero EKO.
Ta sama zasada – a nawet bardziej – dotyczy mięsa. Dodatkowo to pochodzące z mniejszych ubojni jest żywnością zdrowszą, lepszej jakości, bo nie jest produkowane na skalę przemysłową. Tam zwierzęta nie są tak faszerowane sterydami i antybiotykami, wszystko odbywa się naturalniej. Przez to może być drożej, ale przynajmniej jecie mięso, a nie kurczaka zombi, który w swoim jednomiesięcznym życiu ani razu trawy nie skubnął i nie widział słońca.
Wiadomo, że wiele warzyw i owoców w Polsce czy Europie nie da się uprawiać. Nie ma jak pozyskać „lokalnego banana”. Nie chodzi tu o jakiś antyglobalistyczny zamordyzm. Korzystajmy z dóbr cywilizacji i globalizacji, ale miejmy na uwadze, że choć jedzenie awokado jest modne i wydaje się eko, to bardziej „zielone” jest jednak zjedzenie ziemniaka, kupionego bezpośrednio od sąsiada naszego wujka na wsi, który ma swoją małą rolę. Tylko że ziemniak nie wygląda tak dobrze na Instagramie, co nie?
Diagnoza dobra, rozwiązanie złe
Tę rzeczywistość nawet dobrze odczytuje postępowa liberalna lewica, ale wyciąga złe wnioski. Bo zamiast promować lokalne rolnictwo, lokalną produkcję, planuje ją kompletnie zaorać, zastępując zamiennikami, których globalna produkcja nie jest tak energochłonna i wysokoemisyjna.
Przemysłowa produkcja mięsa pochłania znaczne ilości wody, zużywa sporo energii, do tego sama w sobie potrzebuje produkcji pasz dla zwierząt. Stąd pomysły, by na naszych talerzach mięso było powoli zastępowane przez robaki, które hodować jest o wiele taniej. Złośliwi powiedzą, że taki substytut białka w postaci robaków to i na g*wnie można wyhodować. Abstrahując od uprzedzeń do jedzenia owadów, to nie ich smak jest tu najważniejszy, a błędne rozwiązanie realnego problemu.
Mięso produkowane masowo nie jest najzdrowsze, nie jest najsmaczniejsze, a do tego nie jest ekologiczne. Zatem naprawmy jego produkcję, przenieśmy ją na wiele mniejszych, lokalnych gospodarstw, zamiast załamywać ręce, że w Chinach stawia się 26-piętrową chlewnię, rocznie wypuszczającą 1,2 miliona ubitych świń, które trafią na europejskie talerze.
Niech Unia powie: „Nie, my jesteśmy eko i nie będziemy kupować waszych świń zombi, będziemy jeść nasze świnie: z Polski, Francji czy Rumunii”. Zamiast tego Unia uczy Europejczyków jedzenia substytutów mięsa, a jednocześnie wypycha rolnictwo z Europy, bo to jest „nieekologiczne”.
W swoich szczytnych planach unijni urzędnicy i politycy widzą Europę jako region neutralny klimatycznie. Przy obecnych technologiach oznacza to likwidację przemysłu i rolnictwa, które chcąc nie chcąc, muszą zużywać sporo energii i emitować gazy różnej maści. I to jest dopiero cyniczny fasadowy ekologizm.
Europa może i sama w sobie będzie neutralna dla środowiska, nie będzie emitować gazów cieplarnianych, ale tylko dlatego, że wszystko, co te gazy emituje, zostanie wyoutsource’owane poza Unię.
Przemysł? Przecież gros rzeczy można produkować w Azji przy znacznie niższych kosztach pracowniczych, płacąc ludziom dosłownie miskę ryżu za wykonaną robotę, za którą w Europie pracownik należący do związku zawodowego zażądałby godnej płacy.
Rolnictwo? A nie wystarczy postawić na rolników w Afryce czy Ameryce Południowej? A że technologicznie odstają, to nie problem. Zamontujemy u nich europejskie agroholdingi, które dostarczą odpowiedni sprzęt, know-how, będą zarządzać całym procesem, a potem w miarę tanio przetransportują owoce tej pracy do Europy.
Tak się teraz myśli w Brukseli.
Lekcja dla Europy
Pandemia i wojna na Ukrainie powinny dla nas wszystkich być lekcją, że długie łańcuchy dostaw łatwo można przerwać, a wtedy zostaje się z niczym. Tak było na początku pandemii, gdy nagle okazało się, że większość sprzętu ochrony sanitarnej i leki produkuje się w Chinach. W niektórych państwach Europy na sklepowych półkach brakowało żywności, bo załamały się łańcuchy eksportu i importu. W Polsce jedzenia nie brakowało, bo mamy silne rolnictwo. Jeszcze.
Naprawdę warto zadbać o siebie, lokalną społeczność, jednocześnie dbając o planetę. W krótkiej perspektywie takie ekologiczne wybory mogą wydawać się droższe, bardziej obciążające nasze portfele, ale w dłuższej zwrócą się nam z nawiązką. A polskie rolnictwo to jest element naszej suwerenności.