Sprawa Ukrainy jest tylko pretekstem

W dziedzinie obronności koncepcja ta sprowadza się do odwiecznego (w skali historii integracji) dążenia Niemiec i Francji do pozbycia się z Europy wojsk USA i zastąpienia ich „armią europejską”; z oczywistych powodów tym dwóm krajom zawsze kibicowała Rosja, co było główną przyczyną ich bliskich relacji z reżimem Putina. By uświadomić sobie, jak groźne dla bezpieczeństwa Starego Kontynentu są to pomysły, wystarczy pomyśleć, co działoby się po 24 lutego 2022 roku, gdyby pomoc dla Ukrainy (która przecież miała sens tylko dlatego, że była natychmiastowa) zależała nie od reakcji NATO (Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii oraz Polski i innych państw Europy Środkowo-Wschodniej), tylko „autonomicznej strategicznie” Unii z ośrodkami decyzyjnymi w Brukseli i Berlinie, kierowanej przez niemieckich i francuskich decydentów. Warto pamiętać o pięciu tysiącach hełmów wysłanych przez Niemcy jako pomoc dla Ukrainy w dniach, kiedy – dosłownie – rozstrzygały się losy Kijowa.
Irytująca Polska, irytujący Trump
Polska z jej tradycyjnie proamerykańskimi sympatiami i interesami często wzbudzała irytację u niechętnie do Stanów nastawionych polityków francuskich i niemieckich, którzy – jak Jacques Chirac czy Joschka Fischer – dawali wyraz swemu niezadowoleniu, określając nasz kraj mianem „konia trojańskiego USA” w Europie. W konsekwencji swego stosunku do Stanów Polska zawsze była jedną z ważniejszych przeszkód w realizacji niemiecko-francuskiej „autonomii strategicznej” Unii, a po brexicie stała się przyczyną prawdopodobnie najważniejszą.
Po objęciu władzy w Waszyngtonie przez Donalda Trumpa, jego antylewacka i antyliberalna kontrrewolucja kulturowa stała się śmiertelnym zagrożeniem dla ideologicznych podstaw władzy – politycznej i nad ludzkimi umysłami – zachodnioeuropejskich establishmentów; ich antyamerykanizm stał się więc jeszcze silniejszy, często agresywny. Jednocześnie niejasny stosunek prezydenta USA do wojny na Ukrainie – zwłaszcza (przynajmniej deklarowana) rażąca asymetria w jego stosunku do Putina i Zełenskiego na korzyść tego pierwszego – stwarza warunki sprzyjające przesuwaniu się sympatii społecznych na świecie (w tym i w Polsce) w kierunku od pro- do antyamerykanizmu na takiej samej zasadzie, na jakiej u wielu Polaków wdrukowywana im przez osiem lat nienawiść do posługującego się patriotyczną retoryką PiS-u wynaturzyła się w niechęć, wstyd lub pogardę do własnego kraju do tego stopnia, że wygenerowała karykaturę patriotyzmu odczuwanego nie w stosunku do kraju (ojczystego czy choćby przybranego), ale w stosunku do organizacji międzynarodowej („unijczycy polskiego pochodzenia”).
"Autonomia strategiczna"
Jest wiele oznak tego, że zarówno obecny, najbardziej po 1989 roku proniemiecki rząd w Polsce, jak i jego zachodnioeuropejscy protektorzy uznali właśnie, że owo przesuwanie się sympatii społecznych, a nawet samo tylko zamieszanie wokół zamiarów prezydenta Trumpa, otwiera okno możliwości dla odstąpienia od niepodważalnego od 35 lat dogmatu polskiej polityki zagranicznej i obronnej: przekonania, że najważniejszym sojusznikiem Polski i głównym gwarantem jej bezpieczeństwa są Stany Zjednoczone. Po raz pierwszy od 1989 roku rządzący Polską obóz polityczny podejmuje próbę przeorientowania opartej na USA polityki obronnej na opcję popierania idei „autonomii strategicznej” Unii Europejskiej, zastąpienia Stanów przez mityczną „Europę”, czyli w praktyce przez Niemcy, z wszelkimi zagrożeniami dla bezpieczeństwa Polski, jakie sygnalizowałem powyżej. Niezależnie od tego, jak potoczą się losy porozumienia amerykańsko-ukraińskiego (w chwili, gdy piszę te słowa, wydaje się, że satysfakcjonująco), te wysiłki będą kontynuowane, bo ani niemiecko-francuska „autonomia strategiczna” Unii, ani dalszy pochód lewicowo-liberalnej krucjaty nie są możliwe bez zdobycia bastionu „Polska”.
Oczywiście nie chodzi wyłącznie o Polskę i nie ona jest przyczyną tego przyspieszenia. Źródłem gorączkowej aktywności zwolenników scentralizowanego europejskiego superpaństwa (które musiałoby być autokracją, ale to już inny temat) jest owa kulturowa – nie deklarowana, tylko rzeczywista – kontrrewolucja Trumpa, która stanowi śmiertelne zagrożenie dla dominujących w europejskim mainstreamie wierzeń i dla jego politycznej hegemonii. Sprawa Ukrainy jest tylko pretekstem, ponieważ Unia Europejska (nawet uzupełniona o Wielką Brytanię) nie ma możliwości bycia żadnym zamiennikiem Stanów jako protektor militarny Kijowa. Postulowana „armia europejska”, radykalne zwiększenie europejskich zbrojeń i inne unijne kroki w kierunku wspólnej obrony mogłyby – nawet gdyby się powiodły – przynieść efekty dopiero za wiele lat. A przede wszystkim, mimo wzniosłych słów, Unii brakuje woli. Nie bez powodu przez trzy lata od napaści Rosji na Ukrainę w dziedzinie zwiększania siły obronnej państw Europy Zachodniej działo się niewiele lub zgoła nic.
Wygląda więc na to, że duch bojowy, jaki nagle wstąpił w Unię, jest tylko pretekstem i zasłoną dymną dla przykrycia próby odebrania państwom członkowskim suwerenności w tych dziedzinach, w których jeszcze ją posiadają (przede wszystkim właśnie w polityce zagranicznej i obronnej) i przekształcenia Unii w scentralizowane superpaństwo. Warto pamiętać, że propozycje zmian traktatowych, które miałyby tę utratę suwerenności sankcjonować są przygotowane i zostały już zaakceptowane przez Parlament Europejski blisko półtora roku temu. Czy byłoby dziwne, gdyby próbowano je sfinalizować w czasie polskiej pozorowanej prezydencji, podczas której najważniejsze spotkania i tak są przygotowywane i organizowane przez innych i w czasie kiedy tak łatwo jest przekierować uwagę i emocje społeczne na nietuzinkowe, często kontrowersyjne poczynania 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych?
[Dariusz Tadeusz Lipiński – polski polityk, fizyk, nauczyciel akademicki i samorządowiec, poseł na Sejm V i VI kadencji]