Radosław Majchrzak: Czekamy na prawdę od 40 lat
– Który z Was był starszy, Pan czy Piotr?
– Piotr. Był o trzy lata starszy ode mnie.
– Na początku lat osiemdziesiątych obaj byliście nastolatkami. Jak to się stało, że zaangażowaliście się w działania antykomunistyczne?
– Byliśmy tak wychowani. Nasz pradziadek walczył w Powstaniu Wielkopolskim. Dziadek, kiedy mieszkał na Łazarzu, walczył przeciwko Niemcom w czasie okupacji. Byliśmy wychowywani w duchu patriotycznym od samego początku.
Tata dziś jest prezesem Stowarzyszenia Poznański Czerwiec ’56. Jako czternastoletni chłopak brał udział w wypadkach czerwcowych. Został wówczas postrzelony. W czasach komunistycznych ojciec praktycznie codziennie słuchał Radia Wolna Europa. Przekazywał nam pewne informacje, wiedzieliśmy, co się dzieje na świecie, byliśmy świadomi tego, co się dzieje w Polsce. Wiedzieliśmy, co to jest Katyń, wiedzieliśmy, co to są inne obozy zagłady dla polskich oficerów. Tego, czego nie uczyli nas w szkołach, przekazywali nam rodzice i dziadkowie. Także myśmy mieli wyssany z mlekiem matki patriotyzm.
Kiedy zaczął się stan wojenny, ja miałem 15 lat, mój brat 18. W chwili swojej śmierci miał 19 lat, a ja niespełna 16. Byliśmy jeszcze dzieciakami, ale roznosiliśmy ulotki, braliśmy udział w manifestacjach, biegaliśmy z bibułą, malowaliśmy po murach. To, co można było robić, to robiliśmy przeciwko ówczesnej władzy i przeciwko systemowi. I tak to trwało. W pewnym momencie zaczęło jednak docierać do nas, że może być niebezpiecznie. Piotra pierwszy raz aresztowano na ulicy po jednej z demonstracji. Gdy nie wrócił do domu, panowały nerwy. A potem w maju doszło do pobicia, jak się okazało ze skutkiem śmiertelnym. To było apogeum.
Później już z racji tego, że do dzisiaj nie dowiedzieliśmy się, który z czterech uczestniczących w zdarzeniu ZOMO-wców zamordował Piotra*, po prostu cały czas się angażowaliśmy. Także mamy we krwi antysystemowość, przede wszystkim niechęć do „czerwonych”.
– Jaki był Piotr?
– To był zwykły chłopak. Najpierw chodził do zawodówki rolniczej, potem do technikum. Uprawiał sporty walki. Wtedy nie było to takie modne, jak dziś. Piotr wówczas trenował karate, w które mnie wciągnął. Bardzo dobrze też pływał. Był najbardziej z naszej rodziny religijny, tak głęboko wierzący. Grał na pianinie. Znajomi często przychodzili do nas do domu, bo mieliśmy duże mieszkanie. Siedzieliśmy, Piotr grał na pianinie, śpiewaliśmy patriotyczne, antysystemowe piosenki. Tak zapamiętałem tamten czas. Brat nikomu nie wadził, był uśmiechnięty, życzliwy dla ludzi.
Była nas wtedy trójka. Trzeci brat był 5 lat młodszy ode mnie, w 1981 roku miał 10 lat, więc wtedy trzymaliśmy się raczej we dwóch z Piotrem. Byłem od niego o 3 lata młodszy i bardzo z nim zżyty. Można powiedzieć, że wprowadzał mnie w dorosłe życie. Lubiłem spędzać z nim czas. Nawet jak mi się zdarzało w liceum uciec z lekcji, to jeździłem do niego, do szkoły, żeby z nim posiedzieć.
Byliśmy bardzo ze sobą jako bracia związani. Po tym, co się stało, długo nie mogłem dojść do siebie. Do dzisiaj bardzo mocno to przeżywam.
– Jak zapamiętał Pan dzień pobicia brata?
– Nigdy tego nie zapomnę. Byłem ostatnią osobą z rodziny, która rozmawiała z Piotrem. Chodziłem wtedy do 11. LO imienia bułgarskiego komunisty Georgiego Dimitrowa i tego dnia akurat mieliśmy wywiadówkę kończącą semestr. Nasza mama poszła na tę moją wywiadówkę. Ja wróciłem do domu. Wtedy Piotr zapytał, czy wiem, gdzie jest mama. Powiedziałem, że poszła na wywiadówkę. On stwierdził, że jak tak, to on pójdzie spotkać się ze swoją dziewczyną Haliną. Próbowałem go nakłonić, żeby poczekał na mamę, ale nie chciał. Wyszedł z domu i już do niego nie wrócił. Pamiętam też dobrze wszystko, co działo się później. Tego nie da się zapomnieć, bo to były takie najgorsze chwile naszego życia.
– Na początku nie wiedzieliście, co się z Piotrem dzieje.
– Dopiero następnego dnia po południu przyszedł do rodziców telegram ze szpitala, że syn leży w stanie krytycznym. Zupełnie nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Potem przyszli do nas do domu smutni panowie i stwierdzili, że brat został pobity na Starym Rynku przez grupę bandytów czy jakichś chuliganów. Mówili o zupełnie innej lokalizacji niż faktyczne miejsce zdarzenia. Dopiero jak mama pojechała do szpitala, dowiedziała się, że został zabrany spod kościoła na ulicy Fredry. I że tam była jakaś interwencja ZOMO i policji.
Zaczęliśmy się dowiadywać coraz więcej szczegółów. W tym czasie znowu przyszli do nas smutni panowie. Powiedzieli mojej mamie, która otworzyła drzwi, że jeśli nie przestaniemy rozpowiadać informacji, że ZOMO zabiło brata, to zginie też ojciec i drugi syn. Takie słowa funkcjonariusz powiedział nam prosto w twarz. Słuchaliśmy tego z tatą z przedpokoju.
Piotr leżał w szpitalu tydzień. A my czekaliśmy. Na początku nie chcieli nas wpuszczać na oddział intensywnej terapii szpitala MSW, w którym był brat. Po jakimś czasie w końcu dzięki znajomościom udało się wejść. Pojechałem tam z mamą. Spojrzałem na brata, który leżał cały siny, z obwiązaną bandażem głową, z całym sprzętem, który jest możliwy, podczepionym pod gardło, krtań, ręce i nogi. I po prostu prawie zemdlałem. Moja mama wpadła w rozpacz. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, nikt nam nie chciał nic powiedzieć. Zostaliśmy stamtąd wyproszeni. Potem jeszcze kilka razy udawało się tam wejść.
To był tydzień oczekiwania, modlitwy, jeżdżenia do Lichenia, do jeszcze starego małego kościółka w Licheniu. Byliśmy u wróżki... Po prostu szukaliśmy jakiejkolwiek nadziei, że wszystko będzie dobrze. No, niestety, po tygodniu się okazało, że nie jest dobrze. Pamiętam, że w środku nocy mama mnie obudziła, bo przyjechał do nas brat mojego taty. My wówczas nie mieliśmy telefonu. Do wujka zadzwonili ze szpitala z informacją, że Piotr nie żyje.
– W czasie śledztw dotyczących śmierci Piotra nie udało się ustalić zbyt wielu szczegółów. Co wiadomo?
– Piotr wracał od swojej dziewczyny Haliny, jeszcze spotkał się z kumplem na tak zwanym Rogu Okrąglaka, czyli od tej strony ulicy Fredry, którą się idzie w dół. Tam są podcienie, a potem restauracja W-Z i kościół. Prawdopodobnie tamtędy szedł na tramwaj, którym chciał wrócić do domu. Został zatrzymany na godzinę przed godziną policyjną. No, ale tak wówczas często się działo. Być może biegł na tramwaj, a tam akurat była jakaś afera, ZOMO przyjechało do restauracji W-Z. Grupa ludzi chciała wejść do lokalu, w którym nie było już miejsc. Przyjechali, zatrzymywali ludzi. Jego zatrzymano przy schodach kościoła, dokładnie między restauracją a kościołem. Prawdopodobnie dlatego, że miał opornik. Wtedy młodzież chodziła z opornikami wbitymi w kurtkę, ja też taki nosiłem. Do tego w dowodzie miał wizerunek Matki Boskiej. Chyba im to mocno nie pasowało, bo jak dostaliśmy jego dokumenty, to po tej interwencji kartki w dowodzie były wyrwane. Być może doszło do jakiejś słownej utarczki. Później, już po śmierci Piotra, ja miałem podobne sytuacje, też bywałem pobity, więc przypuszczam, jak to mogło wyglądać. Wiem, jakie stosowali metody.
Piotr został uderzony, przewrócił się, został skatowany i tyle. Znamy nazwiska czterech zomowców, którzy w tym zdarzeniu uczestniczyli. Natomiast nikt nigdy nie ustalił, kto dokładnie go zabił. Ci ludzie twierdzą, że to pijany człowiek, który stał gdzieś z boku, uderzył Piotra parasolką i zabił.
Żeby zrozumieć, jak wielki to jest absurd, trzeba przypomnieć, że Piotr to był wysportowany, silny chłopak, który myślę, że i temu plutonowi mógłby poradzić, gdyby nie to, że zupełnie nie był agresywny. Został więc po prostu skatowany.
– W ciągu ostatnich 40 lat śledztwo w sprawie śmierci Piotra umarzano cztery razy. Czy dziś jesteście bliżej prawdy?
– Część mieszkańców bloku, który mieścił się naprzeciwko tej restauracji, na pewno widziała przez okno, co działo się tuż przed blokiem. Zjechało i WSW, i ZOMO, dużo się działo. Na pewno ludzie byli w oknach i patrzyli, co się dzieje, z ciekawości. Dotarliśmy do osób, które mówiły, że widziały, jak milicjanci kopali chłopaka. Dziś ci ludzie już prawdopodobnie nie żyją albo tam nie mieszkają. To jedna rzecz. Druga – też doszliśmy do tego – pracownicy restauracji W-Z, którzy też widzieli to zdarzenie, byli wzywani na przesłuchania, ale później wszyscy zamilkli. Nikt nie chciał nic mówić. Każdy się bał. Prawdopodobnie funkcjonariusze chodzili i zastraszali wszystkich tych ludzi. A dziś większość z nich już nie żyje. Prawdopodobnie nie ma dzisiaj już osoby, która to widziała na własne oczy. Nigdy więc ci ludzie nie zostali przesłuchani. Nie przesłuchano też pielęgniarzy udzielających pomocy Piotrowi, ani człowieka, który rzekomo uderzył naszego brata parasolką. Ten parasol zresztą został zabezpieczony. Nie ma na nim żadnego śladu krwi naszego brata.
Dla nas sprawa jest oczywista. Najważniejszą informacją, jaką chcemy uzyskać, jest ta, który z tych czterech ZOMO-wców to zrobił. Ale oni prawdopodobnie nigdy się nie przyznają. Być może na łożu śmierci kiedyś kogoś dopadną wyrzuty sumienia? To jest jedyna rzecz, na którą możemy tak naprawdę liczyć. Chyba że to wznowione śledztwo dotrze do ludzi, którzy mogliby coś nowego wnieść do sprawy. My chcemy tylko wiedzieć, kto i dlaczego to zrobił. Nie chcemy nikogo wsadzać do więzienia, chcielibyśmy po prostu wiedzieć. Jesteśmy to winni choćby naszej mamie, która nie doczekała prawdy.
– Myśli Pan, że wznowione we wrześniu postępowanie przyniesie odpowiedzi na Państwa pytania?
– Mało na jego temat wiemy. Ono zostało wznowione na podstawie rażących błędów wcześniejszych działań prokuratury. Natomiast ani zastępca prokuratora generalnego, ani dyrektor IPN-u nie mówili dokładnie, jakie mają poszlaki, bo na tym etapie jeszcze nie mogą tego powiedzieć. Od tego czasu minęło już parę miesięcy. Jeszcze nie dostaliśmy żadnych informacji, jak ta sprawa wygląda, więc czekamy. Wcześniej czekaliśmy 40 lat, jesteśmy w stanie poczekać następnych parę.
* Umorzone w poprzednich latach śledztwa, jakie toczyły się w sprawie zabójstwa Piotra Majchrzaka, kończyły się niewykryciem sprawców przestępstwa. To, czy funkcjonariusze ZOMO przyczynili się do jego śmierci, do tej pory również nie zostało oficjalnie potwierdzone. (BM)
Piotr Majchrzak
Piotr Majchrzak to jedna z najmłodszych osób uznanych oficjalnie za ofiarę stanu wojennego. Był uczniem Technikum Ogrodniczego. Zmarł w wieku 19 lat 18 maja 1982 roku po tym, gdy siedem dni wcześniej został pobity w Poznaniu, przed kościołem na ul. Fredry.
Sprawców tego zdarzenia nigdy nie osądzono. Kolejne śledztwa w sprawie śmierci Piotra Majchrzaka (co do rzetelności których rodzina zgłaszała zastrzeżenia) umarzano w 1982, 1983 i 1984 roku oraz na początku lat dziewięćdziesiątych.
20 września 2022 roku IPN wznowił śledztwo w sprawie wyjaśnienia śmierci Piotra Majchrzaka. Wznawiając je, Karol Nawrocki, prezes IPN, powiedział, że Piotr Majchrzak na pewno był ofiarą systemu komunistycznego. Niezależnie bowiem od tego, kto go zabił, komunistyczny wymiar niesprawiedliwości z lat 80. nigdy nie pozwolił na wyjaśnienie przyczyn jego śmierci.
Tekst pochodzi z 50. (1769) numeru „Tygodnika Solidarność”.