Rafał Woś: Solidarność żyje!
Dekadę albo półtorej temu Polska to absolutnie nie był kraj dla pracowników. Płace były niskie, pensja minimalna nie nadążała za średnią i nie pozwalała na godziwe życie, a śmieciowe warunki zatrudnienia szerzyły się niczym zaraza. Za powód do świętowania uważano sytuację, w której bezrobocie spada poniżej magicznych 10 proc., a miliony młodych szukały lepszej pracy i płacy za granicą. Ci, co zostali, zaharowywali się na śmierć w przeświadczeniu, że muszą stale dowodzić swojej dyspozycyjności dla pracodawcy, bo zawsze można ich bez trudu wymienić lub zastąpić.
Co gorsza, zdecydowana część opinii publicznej w ogóle nie widziała w tym problemu. Albo – w najlepszym razie – uważała, że nic się nie da zrobić. Wielu komentatorów, mędrców, a nawet polityków otwarcie przekonywało nas wręcz do tego, że polski pracownik musi być słaby, bo to jedyna szansa na zapewnienie rodzimej gospodarce międzynarodowej konkurencyjności. To ostatnie to była również śmiertelna pułapka zastawiona na ruch pracowniczy, bo przecież domagając się lepszej pracy, godnej płacy albo czasu do odpoczynku, związki zawodowe (z Solidarnością na czele) jawiły się jako wywrotowcy. Siła sypiąca piach w szprychy liberalnego modelu integracji Polski z Zachodem polegającego na zrobieniu nad Wisłą „wewnątrzunijnego Bangladeszu” – to znaczy rezerwuaru taniej, dyspozycyjnej i w pełni utowarowionej siły roboczej.
To wszystko to nie jest żadna „opowieść z mchu i paproci”. Tak było. Choć faktycznie z dzisiejszej perspektywy trudno w to już momentami nawet uwierzyć. Przeszliśmy bowiem bardzo długą drogę. Od roku 2015 płace urosły w Polsce – na czysto, czyli po uwzględnieniu inflacji – o 40 proc. (minimalna), 30 proc. (średnia dla gospodarki narodowej) albo 20 proc. (dominanta i mediana). Płaca minimalna sięga 50 proc. średniej. Zniknęły stawki rzędu 5 złotych za godzinę, a także wiele krzywdzących pracownika pomniejszych patologii. Wrócił temat należnego odpoczynku, czy to w formie obniżonego wieku emerytalnego, czy też wolnych niedziel w sektorze handlowym.
Dziś jesteśmy już w zupełnie innym miejscu. Także dzięki istnieniu Solidarności, która cały czas parła w kierunku naprawy, podrzucając nierzadko kluczowe argumenty albo konkretne rozwiązania poprawiające położenie pracownika. Czy to dzieło jest skończone? Oczywiście, że nie. Dopiero stąd widać, jak wiele jeszcze jest do wywalczenia – głównie w dziedzinie realnego poszanowania praw pracowniczych i związkowych – i ile mamy do obronienia. Gdy piszę te słowa nie wiadomo jeszcze, jakim wynikiem zakończą się wybory parlamentarne. A przecież wiadomo, że po stronie opozycji presja na powrót do liberalnego „status quo ante” jest olbrzymia. Cisną też (i cisnąć będą) zuberyzowane modele pracy na akord z dala od wszelkich zdobyczy prawa pracy, albo ambicje niszczenia dobrych miejsc pracy i zastępowanie ich słabymi w ramach takich (pozornie neutralnych czy nieuchronnych) procesów jak zielona transformacja czy postęp technologiczny.
Słowem: Solidarność żyje! I po prostu nie może być inaczej.
Autor jest publicystą Salon24.pl.
Tekst pochodzi z 42 (1812) numeru „Tygodnika Solidarność”.