Fabryki w Polsce się zamykają: czy unijne regulacje klimatyczne zabiją przemysł?
Ceny za energię dobiły także Zakład Porcelany Stołowej „Karolina” i działającą od niemal 200 lat fabrykę porcelany „Krzysztof” z Wałbrzycha.
Ten nagły wzrost cen surowców spowodowany był głównie wojną, ale swoje trzy grosze dołożył też unijny system ETS. Gdy przedsiębiorstwa walczyły o przetrwanie, UE nie wyciągnęła do nich pomocnej ręki i nie zdecydowała się na zawieszenie systemu ETS.
Polityka klimatyczna UE i unijny zakaz sprzedaży nowych aut spalinowych po 2035 roku to z kolei główne powody zamknięcia zakładu FCA Powertrain w Bielsku-Białej.
Na początku 2024 roku koncern Stellantis ogłosił, że wygasza produkcję w tym zakładzie i zwolni około 500 pracowników. Firma uznała, że dalsza produkcja silników spalinowych w bielskim zakładzie jest po prostu bezzasadna.
W ostatnim czasie głośno było również o decyzji spółki Alchemia, która postanowiła zlikwidować Walcownię Rur „Andrzej” w Zawadzkiem. Firma wchodząca w skład grupy Boryszew planuje rozpocząć od czerwca zwalnianie całej załogi, łącznie 435 pracowników.
Proces likwidacji ma potrwać do końca września tego roku, potem ludzie będą musieli znaleźć nową pracę. To jednak może nie być takie proste, ponieważ Walcownia była największym pracodawcą w mieście i piątym w całym powiecie strzeleckim. Co więcej, wielu pracowników tej firmy jest w wieku przedemerytalnym, a niektórzy z nich przepracowali w firmie przeszło trzy dekady. Znalezienie nowego zatrudnienia dla specjalisty w tym wieku nie należy do łatwych. Problem stanowić będzie także dojazd do nowej pracy, być może nawet po kilkadziesiąt kilometrów w jedną stronę.
Zamknięcie Walcowni uderzy po kieszeni nie tylko pracowników, ale również budżet gminy, do której firma z tytułu podatków odprowadzała 3 mln złotych rocznie.
Zarząd firmy tłumaczył swoją decyzję spadającą konkurencyjnością zakładu, czego powodem mają być wysokie koszty utrzymania produkcji i przestarzała technologia produkcyjna. Zdaniem właściciela korzystniejsze dla spółki będzie zlikwidowanie Walcowni „Andrzej” niżeli próba ratowania zakładu poprzez inwestycje w remonty i unowocześnianie produkcji.
Innego zdania jest Solidarność, która twierdzi, że załoga już dawno apelowała do pracodawcy, by ten zwiększył nakłady na inwestycje i unowocześnił park maszynowy. Niestety tak się nie stało i zakład musi teraz podzielić los chorzowskiej Kuźni Batory, którą Alchemia postanowiła zamknąć w grudniu ubiegłego roku. W ocenie związkowców problem stanowią także zbyt wysokie ceny energii.
Te i inne zwolnienia grupowe nagłaśniane w ostatnim czasie przez media jak na razie nie przekładają się na wskaźnik bezrobocia. Obecnie wynosi on tylko 5,1 proc. W kwietniu bez pracy było mniej niż 800 tys. pracowników – to najlepszy wynik dla tego miesiąca od ponad 30 lat, zresztą podobnie jak dla pozostałych miesięcy w całym pierwszym kwartale tego roku. Czy był to zatem tylko fałszywy alarm? A może to część szerszego obrazu?
Europejski offshoring
O tym, że produkcja przemysłowa przenosi się do państw leżących na Dalekim Wschodzie, wiemy od dawna. To nie tylko problem Europy, ale wszystkich bogatych państw Zachodu, również Stanów Zjednoczonych, gdzie koszty produkcji są znacznie wyższe od tych w Chinach, Bangladeszu czy Pakistanie.
Mowa tu oczywiście o kosztach ludzkich określanych mianem „taniej siły roboczej”. To z kolei rodzi drugi problem, czyli masowy import tanich azjatyckich produktów do Europy.
Ostatni taki przykład stanowi decyzja firmy Michelin Polska, która ogłosiła, że do końca 2024 roku zlikwiduje zakład w Olsztynie, gdzie wytwarzane są opony do samochodów ciężarowych, i przeniesie produkcję do Rumunii. Rzecznik prasowy firmy tłumaczył, że przyczyną tej decyzji jest trudna sytuacja na rynku europejskim, który jest zalewany przez tańsze opony ciężarowe z Dalekiego Wschodu.
Czytaj także: Wybory do Parlamentu Europejskiego mogą być gwoździem do politycznej trumny Lewicy
Czytaj także: Uczestnicy wiecu Tuska zaatakowali człowieka z hasłem #TakDlaCPK. Jest nagranie
By chronić miejsca pracy, ale także własność intelektualną i generalnie swoją pozycję na rynku, niektóre państwa decydują się na ingerencję w te procesy. W maju prezydent Joe Biden zdecydował się nałożyć radykalnie wysokie cła na chiński eksport o wartości 18 mld dolarów. Amerykanie podnieśli stawkę celną na samochody elektryczne z 25 do 100 proc., na niektóre minerały krytyczne, produkty ze stali i aluminium z 0–7,5 proc. do 25 proc., na chipy do 50 proc. i na panele słoneczne z 25 do 50 proc.
– Zbyt długo rząd Chin stosował nieuczciwe, nierynkowe praktyki. Wymuszone transfery technologii i kradzież własności intelektualnej w Chinach przyczyniły się do przejęcia przez Chiny kontroli nad 70 - 80, a nawet 90 proc. światowej produkcji kluczowych czynników niezbędnych dla naszych technologii, infrastruktury, energii i opieki zdrowotnej, tworząc niedopuszczalne ryzyko dla amerykańskich łańcuchów dostaw i bezpieczeństwa ekonomicznego – stwierdził prezydent Biden.
Do tych wszystkich „nieuczciwych praktyk” należałoby dodać również obciążenia środowiskowe związane z produkcją. Chiny są największym na świecie emitentem dwutlenku węgla i odpowiadają za 30 proc. globalnej emisji gazów cieplarnianych. Żyją w bliskiej komitywie z Rosją i na potęgę importują stamtąd ropę, nie przejmując się dyktatorskimi zapędami Putina.
Z drugiej strony Pekin zalewa Stary Kontynent swoją fotowoltaiką, doprowadzając europejskie zakłady do bankructwa i wychodząc na pozycję lidera w produkcji zielonych technologii. Przykładem jest najstarsza holenderska firma zajmująca się produkcją paneli fotowoltaicznych Exasun, która ogłosiła w ostatnich miesiącach upadłość. Jednym z powodów tej decyzji była nadpodaż chińskich paneli PV. Ciekawe są także dane, które pokazują, że w 2010 roku niemiecki przemysł fotowoltaiczny zatrudniał około 130 tys. osób, a obecnie już tylko 30 tys.
To potężny cios dla Unii Europejskiej, która lubi stawiać się w roli prymusa transformacji energetycznej. Paradoksem jest, że Pekin inwestuje najwięcej na świecie zarówno w odnawialne źródła energii, jak i w moce węglowe. Chiny, co prawda, zobowiązały się do osiągnięcia neutralności klimatycznej do 2060 roku, ale istnieją wątpliwości, czy wywiążą się ze swoich obietnic. Światowe trendy mogą się przecież zmienić, gdy perspektywa jest tak odległa.
W każdym razie zachodnia Europa doprowadziła do sytuacji, w której zamiast zależności surowcowej od Rosji grozi jej teraz zależność od chińskiej fotowoltaiki, a być może i turbin wiatrowych.
Czy do tego ostatecznie dojdzie, zależy od wielu czynników. Unia musi przede wszystkim rozstrzygnąć ten dylemat i podjąć decyzję: albo zabetonuje wspólny rynek wysokimi cłami, tak jak robią to Amerykanie, albo podejmie rękawice w rywalizacji z Chinami. Jak na razie UE wszczyna dochodzenia w sprawie chińskich firm, a Pekin grozi odwetem.
Konkurencyjność a system ETS
Konkurencja gospodarcza pomiędzy Chinami a Unią Europejską, szczególnie w sektorze przemysłowym, może zależeć od dwóch rzeczy: kosztów produkcji i poziomu technologicznego. W tym drugim aspekcie Pekin zrobił duże postępy, co widzimy na sklepowych półkach, szczególnie na rynku elektroniki. Nawet jeśli nie jest to sprzęt najwyższej jakości, to chińskie komórki i laptopy dobrze radzą sobie na europejskich rynkach. Tak samo zresztą dzieje się ze wspomnianymi panelami fotowoltaicznymi. Na horyzoncie pojawiły się już chińskie elektryki – osobiście nie wierzę jednak w sukces Pekinu na europejskim rynku motoryzacyjnym.
W każdym razie, zakładając, że dystans technologiczny będzie się zmniejszał, państwa UE powinny zwrócić uwagę na koszty produkcji. Samobójstwem byłoby oczywiście ucinanie ludziom pensji, dlatego należy skupić się przede wszystkim na kosztach energii. Tego wymaga nie tylko konkurencja z Chinami, ale akceptacja przez społeczeństwo całego procesu tzw. zielonej transformacji.
Panele na polskich domach nie pojawiły się przecież z powodów ekologicznych, to się po prostu ludziom opłacało. Nie było żadnego przymusu, to był prosty rachunek ekonomiczny, oczywiście wsparty dotacją ze strony państwa.
Jednym z najistotniejszych elementów kształtujących ceny energii jest unijny system handlu uprawnieniami do emisji CO2. Trudno podjąć rywalizację gospodarczą, kiedy za prąd i gaz europejskie firmy muszą płacić kilkadziesiąt procent więcej od swoich azjatyckich odpowiedników. Co prawda Chiny od 2021 roku również mają swój system ETS, jednak nie jest on tak dotkliwy, jak ten obowiązujący w UE.
Europejski system ETS „zwariował” od 2021 roku, gdy ceny uprawnień za emisję CO2 wystrzeliły z 33 euro za tonę w styczniu 2021 roku do przeszło 90 euro/t w lutym 2023 roku. Obecnie jest to około 70 euro/t, a więc nadal bardzo dużo.
Jak wpływa to na nasze rachunki za prąd? Wiele wyliczeń pojawiło się właśnie na przełomie 2021 i 2022 roku. Forum Energii oszacowało wówczas, że koszt uprawnień do emisji CO2 stanowi 23 proc. ceny prądu, natomiast Tauron podawał, że jest to aż 59 proc.
Niezależnie od tego, kto ma ostatecznie rację i ile miliardów złotych ze sprzedaży uprawnień wróci do budżetu państwa, i tak rachunek za prąd musi zapłacić zwykły obywatel. Każdy z nas finansuje tę transformację.
Zielony zwrot
Każdej rewolucji przemysłowej towarzyszą obawy. Entuzjaści zawsze wskazują na korzyści wynikające z podniesienia produktywności i standardu życia. Przeciwnicy natomiast obawiają się utraty miejsc pracy i wysokiego bezrobocia.
Europejscy przywódcy zdecydowali się wyznaczyć ścisłe daty i obligatoryjne cele klimatyczne, które muszą być spełnione, jeśli dany kraj nie chce ponosić ogromnych ciężarów finansowych.
W tym „matrixie” istnieją jednak błędy. System ETS jest podatny na spekulacje, przez co w sposób nieprzewidywalny winduje ceny i utrudnia planowanie inwestycji, a w czasach kryzysów nie daje firmom wytchnienia. Dodatkowo Europa jest zalewana chińską fotowoltaiką, a produkcja przenosi się poza granice wspólnoty, by stać się bardziej konkurencyjna.
Jeśli zielona transformacja ma odnieść sukces nie tylko ekologiczny, ale i ekonomiczny, to musi odbywać się w sposób bardziej naturalny i opłacalny – nie tylko dla firm, ale przede wszystkim dla ludzi.