Marek Jan Chodakiewicz: Co nam mówi dziś ksiądz Jerzy?
Zacznę od końca. To było gdzieś w 1992 r. Już od kilku lat mogłem przyjeżdżać do Polski. Znalazłem się wówczas w Warszawie, poszedłem do Sztabu Generalnego WP, gdzie miałem kolegów – młodych (wtedy) oficerów: Tadeusza Krząstka i Dariusza Radziwiłłowicza. Tego pierwszego rodzina (ze strony mamy) była u „Hubala” i „Szarego” na Kielecczyźnie, a tego drugiego dziadek był rotmistrzem 13. Pułku Ułanów Wileńskich, a stryjeczny dziadek służył w 24. Pułku Ułanów Kraśnickich.
Tadeusz i Darek kierowali komórką przywracania tradycji oręża polskiego. Ściągali do Polski weteranów, sztandary pułkowe, przywracali stare nazwy i zwyczaje. To oni dążyli do tego, aby Dywizja „ludowego” WP im. Dzierżyńskiego stała się Dywizją np. im. Bolesława Chrobrego. To oni – z podobnymi sobie entuzjastami z prowincjonalnych garnizonów – wprowadzali nieformalne stopnie (rotmistrz, ułan), odtwarzali odznaki pułkowe.
Rozmowy
Naturalnie były o tę tradycję awantury. Raz w kantynie oficerskiej jakiś twardogłowy komunista – wskazując na nowe/stare odznaczenia – wykrzyknął do Darka: – Pan kapitan to chciałby z munduru oficera polskiego zrobić choinkę! – Na co Darek odparł: – A pan na mundurze nosi odznaki zbrodniarzy komunistycznych.
Darek i Tadeusz upamiętniali zapomniane bitwy, formacje, żołnierzy. Zamawiali portrety zapomnianych bohaterów, a nawet organizowali godne pochówki ofiar nazistów i komuny – długo przedtem, zanim ktokolwiek słyszał o „żołnierzach wyklętych”.
Pamiętam na przykład, że to dzięki nim udało się zorganizować pogrzeb płk. pilota Piotra Abakanowicza – ostatniego szefa sztabu NSZ zamordowanego przez czerwonych. Proszę sobie wyobrazić, że jakiś „nieznany sprawca” w 1990 r. wymalował na jego trumnie swastyki.
Ale ad rem. Uwielbiałem z Tadeuszem i Darkiem gadać, wspominać, przywracać pamięć. Wtedy w tym małym biurze w Sztabie Generalnym powracała historia, prawdziwa historia.
W pewnym momencie rozmowa zeszła na ks. Jurka Popiełuszkę. Jeden z oficerów wspomniał, że spotkał komunistycznego trepa, chorążego, który ks. Jurka (wtedy jeszcze kleryka) prześladował podczas odbywania przez niego zasadniczej służby wojskowej. Jerzy Popiełuszko był bardzo wątłego zdrowia, ale się nie poddawał. Pokazał niesamowite samozaparcie, siłę ducha i ciała. Komunistyczny trep kazał mu się czołgać, biegać w masce gazowej, ćwiczył go i poniżał. A szeregowy Popiełuszko się nie dał. „A to krnąbrny klecha!” – tak go określił chorąży. I stwierdził to z podziwem. Jeszcze po wielu latach wyrażał ten podziw.
Wtedy opowiedziałem moim kolegom, że ja też znałem księdza Jurka. Jak to się stało? Ano zaczęło się od żoliborskiego sąsiedztwa, gdzie – po narodzinach w szpitalu bielańskim – mieszkałem. Była to linia prosta: najpierw na rogu Stołecznej i Krasińskiego (dokładnie Krasińskiego 29 m. 110). Chodziłem do przedszkola naprzeciwko – do sióstr zmartwychwstanek – a dokładniej to tym siostrom komuna odebrała piętro w klasztorze i zrobiła tam świeckie przedszkole. Codziennie jednak widziałem siostry, czasami nawet zakradałem się wyżej, ponad piętro przedszkola, aby je zobaczyć.
Ksiądz Jerzy Popiełuszko
Siostry zmartwychstanki były nasze również dlatego, że wywodziły się z Kresów, czyli z Wielkiego Księstwa albo z Okręgu Wileńskiego i Nowogrodzkiego Armii Krajowej. Dużo później dowiedziałem się, że siostrzyczki ukrywały u siebie archiwum Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela – przeorysza była bodaj ciotką Andrzeja Czumy, później kolegi mego ojca z więzienia na Białołęce, a w USA mojego przyjaciela.
W każdym razie część klasztoru zmartwychwstanek to kaplica, która została przekształcona po wojnie w parafię św. Jana Kantego. Pamiętam jeszcze, że jego część – gdzie podczas powstania znajdował się szpital powstańczy – była zbombardowana przez Niemców i od zachodniej strony zostały tam tylko piwnice, gdzie uczyliśmy się religii. Cały ten fragment budynku nie istniał.
Proboszczował temu wszystkiemu ksiądz prałat Teofil Bogucki. Był w bliskich stosunkach z Prymasem Tysiąclecia Stefanem Wyszyńskim. Prałat trzymał wszystko twardą i patriotyczną ręką, sam był weteranem i kapelanem AK z powstania (tak jak kardynał Wyszyński). Wokół było bardzo patriotycznie. I nie tylko w kazaniach. Na przykład pamiętam, że wieszano na murach kościoła plakaty informujące o nabożeństwach choćby za duszę śp. Jurka Bitschana i innych Orląt Lwowskich. Było tajemnicą poliszynela, że za lwią częścią tej działalności stał pan Wojciech Ziembiński ps. „Kasztanka”, który też mieszkał na Sadach.
Wśród podwładnych ks. Boguckiego wyróżniał się ksiądz Henryk Michalak. Ksiądz Henio wpadał od czasu do czasu do moich rodziców, aby zabrać prasę podziemną. Mama i tata (wraz z „Dzikim”, czyli Wojtkiem Arkuszewskim) drukowali gazetki i książki. Najpierw było to podziemie harcerskie – do pewnego stopnia za sprawą sąsiada mojej babci i mentora mego ojca, śp. pana Jana Rossmana, zastępcy szefa Szarych Szeregów, który mieszkał przy ul. Sułkowskiego.
To wszystko stało się już kilka lat po 1969 r., gdy przeprowadziliśmy się do blokowiska przy Sadach Żoliborskich, a dokładnie na ulicę Braci Załuskich 3 m. 42. Moi rodzice – mimo że starsi – związani byli z podziemną harcerską Gromadą, gdzie działali Antoni Macierewicz i Piotr Naimski, a potem z grupą harcerską Komitetu Obrony Robotników. Notabene kiedyś mój ojciec wpadł w kocioł Służby Bezpieczeństwa u pp. Walendowskich (ona była urodzoną w USA wnuczką Melchiora Wańkowicza), gdzie mieszkał Piotr Naimski.
Wracając do Kościoła: ksiądz Henio miał do mnie cierpliwość. Kiedyś wparowałem mu na lekcję religii w masce gazowej i hełmie niemieckim, które znalazłem na wakacjach na Mazurach i które przywiozłem do Warszawy. Skonfiskował je. Był tam wtedy u niego nowy ksiądz, ale tylko z wizytą – to właśnie był ks. Jerzy Popiełuszko. Gdy ks. prałata Boguckiego przeniesiono do parafii św. Stanisława Kostki, gdzie mnie ochrzczono w 1962 r., ks. Jurek stawił się tam po kilku latach do pomocy.
Mówiono mi, że jakaś nasza krewna maczała palce w projektowaniu kościoła św. Stanisława Kostki przed wojną. Nie wiem, czy tak było. Ale na pewno mnie tam ochrzczono, bo babcia moja Irena Chodakiewiczowa mieszkała przy placu Wilsona, a dokładnie na Tucholskiej 9 m. 8. Teoretycznie należała do parafii przy ul. Czarnieckiego, gdzie w prywatnym domu erygowano kościół pod wezwaniem Dzieciątka Jezus, ale my chodziliśmy albo do św. Jana Kantego, albo do św. Stanisława Kostki.
Dla mnie kościół św. Stanisława Kostki był świetny, ponieważ na każdej ścianie było umieszczonych bardzo wiele tablic z nazwami egzotycznych miejsc (Wilno!) oraz z nazwiskami bohaterów. Moi rodzice i babcie tłumaczyli mi, kto zacz. Kto poległ, kto był zamordowany, zagazowany, rozstrzelany – albo rozstrzelana. Lekcja historii co niedziela. I to się do dziś nie zmieniło.
Do św. Stanisława Kostki przy ul. Felińskiego chodziło całe przedwojenne towarzystwo. Śmieszne, ale zaraz obok – przy ul. Mickiewicza – mieszkał Jacek Kuroń. Czasami stawał pod kościołem i wykrzykiwał coś do mego ojca po koleżeńsku. Do kościoła zaglądał dopiero w latach osiemdziesiątych.
Taki to był świat: opozycyjny, żoliborski, mój, dziecięcy i szczeniacki, nastoletni i małoletni. Do takiego świata właśnie wpadł ks. Jurek Popiełuszko. Przed św. Stanisławem Kostką służył krótko u Dzieciątka Jezus na Czarnieckiego, a wcześniej w Ząbkach i Aninie pod Warszawą. Był chorowity, ale z Dzieciątka Jezus przygarnął go ks. prałat Bogucki. W międzyczasie właśnie ks. Jurek krążył po Żoliborzu, zapoznając się z jego specyfiką.
Dobroć i spokój
Podczas gdy ksiądz Henio Michalak był równy i żywy oraz nowoczesny (nosił jeansy!), ks. Jurek emanował dobrocią i spokojem oraz pewną wstrzemięźliwością. Tak go odbierałem. Wiedzieliśmy, że pojechał w odwiedziny do rodziny do USA. I wrócił. Pamiętam, że został katechetą pielęgniarek. Komentowaliśmy, że te pełne życia dziewczyny tchną w niego ducha walki. Pojechał też do hutników do Huty Warszawa. I z czasem stał się dla nich wielką opoką. Właśnie wtedy wybuchła Solidarność.
Chcę podkreślić, że nam wyglądało na to – tak to odbieraliśmy – że ks. Jurek rozpościerał skrzydła głównie dzięki wielkiej opiece, jaką dawał mu ks. prałat Bogucki. A za tym stał Prymas Wyszyński.
Nie uwłaczając śp. ks. Jurkowi, stał na ramionach tych dwóch gigantów.
Godzina próby nadeszła, gdy komuniści ogłosili stan wojenny 13 grudnia 1981 r. Ja z moim przyjacielem Piotreczkiem Penherskim i naszymi dziewczynami byliśmy na dyskotece w Hybrydach. Wracaliśmy na piechotę do mnie na Tucholską. W międzyczasie SB internowała mojego ojca, o czym mnie poinformowała moja siostra, budząc mnie skoro świt. Nie działały telefony.
Szybki skok do św. Stanisława Kostki, aby zobaczyć, co się dzieje. Ks. Jurka nie widziałem, potem dowiedziałem się, że jest z hutnikami. Tej nocy z Piotreczkiem malowaliśmy hasła na plakatach o wprowadzeniu stanu wojennego: Bekanntmachung! Następnego dnia zjawił się u nas mój wuj Krzysio Cieszewski. Działał on jeszcze w Studenckim Komitecie Solidaraności (SKS) w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz kolportował prasę podziemną, którą dostawał od mojego ojca. Wujek Krzyś uciekł z pacyfikacji szkoły podchorążych pożarnictwa kilka dni przed wprowadzeniem stanu wojennego, wrócił na strajk na swoją uczelnię – SGGW.
Miał rację
Po ogłoszeniu stanu wojennego i przerwaniu strajku wpadł do mnie, bo u niego na Saskiej Kępie – przy ul. Rumuńskiej – poszukiwała go SB. Podjechaliśmy pod Hutę Warszawa. Walk nie było. Ksiądz Jurek spacyfikował nastroje. „Zło dobrem zwyciężaj”. Nas, młodych, to bardzo denerwowało. Chcieliśmy się bić, chcieliśmy powstania. Byliśmy głupi. Ksiądz Jurek oczywiście miał rację – nawet z pragmatycznego punktu widzenia. Powstanie przecież nie miało szans.
Wujek Krzyś potwierdził naszą wolę rozpoczęcia działalności w podziemiu. Tego wieczora pojeździliśmy po kwaterach Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Wszystkie były rozbite. Pamiętam nawet zniszczone kaloryfery w Riwierze, klubie politechników. Nie udało nam się zorganizować żadnego sprzętu.
Ja na szczęście miałem w komórce przy Tucholskiej „skitranych” trochę ryz papieru – ojciec mnie wysyłał do sklepów papierniczych długo przed Solidarnością, aby kupować papier do drukowania. I trochę tego zostało. To był zapas dla wujka Krzysia, który zaczął organizować poligrafię. Drukowało się na tafli szklanej, z prymitywnej, wybitej na maszynie ręcznej matrycy, umocowanej gumkami na nasączonym tuszem kawałku filcu. Pamiętam, że jedna z maszyn była antyczna i miała znaki niemieckie, w tym SS. Potem jeździło się po papierze wałkiem do ciasta.
Wuj Krzyś zorganizował duży zapas najlepszej wtedy waluty – alkoholu. Miałem ze 30 butelek wódki w lodówce. Kiedyś przyszła do mnie moja mama, otworzyła lodówkę i z przerażenia się popłakała. Ja sobie żartowałem, bo wtedy nie piłem alkoholu i stąd wuj Krzyś wiedział, że może zostawić tę walutę u mnie.
Jednocześnie z bohaterskim zmaganiem się z powielaniem zostałem woluntariuszem przy Prymasowskim Komitecie Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom (ale nieoficjalnie – broniłem się nogami i rękoma przed wpisywaniem mnie na jakąkolwiek listę, aby nie być spalonym). To było nie u św. Stanisława Kostki, tylko w kościele św. Jacka na Nowym Mieście. Był to magazyn św. Marcina.
Pamiętam, że u św. Jacka moją przełożoną była pani Zofia (nazwiska nie pamiętam), a był tam też – nomen omen – ks. Jacek Salij. Rozładowywałem ciężarówki, segregowałem dary. Czasami dostarczałem je bezpośrednio do potrzebujących. Pamiętam, że raz czy dwa w wielkich metalowych puszkach na dżem była farba drukarska. To poszło na bok. Głównie jednak dostawaliśmy dary – chyba najwięcej było używanych ubrań.
Większość z tego szła do św. Marcina. Tam najbardziej dynamiczną osobą była śp. Ligia Iłłakowiczówna-Grajnert, córka antynazistowskiego i antykomunistycznego superszpiega Ireny Iłłakowiczowej i jej męża mjr. Jerzego Iłłakowicza (ps. „Zawisza”) z Narodowych Sił Zbrojnych. Szoferem Ligii w stanie wojennym w św. Marcinie był pan Przemysław Burhardt (z Marymontu), też z NSZ, o czym żadne z nich zresztą nie wiedziało aż do lat dziewięćdziesiątych. Notabene to właśnie pani Ligia postawiła się ekipie SB pod wodzą Jerzego Dziewulskiego, która dokonała napadu na kościół św. Marcina. Ligii złamano wtedy rękę.
Anegdota
Opowiem jedną anegdotę z ks. Jurkiem. Gdy mój ojciec siedział w więzieniu na Białołęce, mogliśmy go raz na miesiąc odwiedzać. Starałem się wywiedzieć zawsze, czy komuś czegoś potrzeba. Na przykład Adam Michnik miał na sobie grube spodnie narciarskie, w których go aresztowano, więc zapytałem, czy nie chciałby założyć innych – odmówił. Żona pana Jana Dworaka (z bliźniakami – „dwojakami” – jak żartowaliśmy) natomiast przyjęła moją propozycję – proszek do prania, pastę do zębów itp., co dostarczyłem bodaj przez moją mamę.
W każdym razie okazało się, że ojciec Jacka Kuronia jest poważnie chory. Potrzebował lekarstwa z Zachodu. Poprosiłem o pomoc księdza Jurka Popiełuszkę, bo nie miałem pojęcia, gdzie coś takiego zdobyć. Wskazał adres. Poszedłem w pewne miejsce po prośbie. Wszystko fajnie, ale spytano mnie: – Dla kogo? – Dla Kuronia seniora – odparłem. – Nie ma – usłyszałem. Chodziło o to, że Kuroń senior zdradził Polskę z komunistami w latach czterdziestych. Takiemu się nie pomaga. Ja tego nie rozumiałem. Myślałem, że po prostu nie ma lekarstwa pod wskazanym adresem. Fiasko.
Poszedłem więc z powrotem do ks. Jurka Popiełuszki, żeby się pożalić. On wiedział od początku, że lekarstwo było dla lewaka i wroga Kościoła. Powiedział, że sam się tym zajmie i kazał mi wrócić za kilka dni. Lekarstwo załatwił, czekało, odebrałem, przekazałem.
Potem były zadymy 3 maja i 31 sierpnia 1982 r. Pod koniec września, w poniedziałek, dowiedziałem się, że w środę wylatuję do USA. Wszyscy właściwie przekonani byli, że zatrzymają mnie na granicy. Nie było czasu za bardzo się z nikim żegnać, tylko w św. Stanisławie Kostce przeżegnałem się na wszelki wypadek. Wyleciałem do San Francisco przez Londyn.
Księdza Jurka już nigdy potem nie zobaczyłem. Zamordowali go komuniści. Wtedy to zacząłem starać się o możliwość walki zbrojnej z czerwonymi, a dwa lata potem przystałem na pomysł Henia Skwarczyńskiego, który wymyślił ekspedycję polską do Afganistanu, aby lać czerwonych pod wodzą Rafała Gan-Ganowicza. Awantura nam nie wyszła, ocalił mnie mój obecny szef John Lenczowski, bo za jego poradą prezydent Ronald Reagan posłał do Afganistanu rakiety Stinger, a nie Polski Legion, jak chcieli niektórzy w CIA.
Gdy zamordowano ks. Jurka, jesienią 1984 r., zrozumiałem, że nigdy już nie wrócę do komunistycznej PRL. Wbijał mi to w głowę (oprócz mojej kalifornijskiej rodziny) też wujek Krzyś Cieszewski, który – po rozbiciu naszej podziemnej grupy – uciekł stamtąd w styczniu 1983 r. i zjawił się w Kalifornii.
Dodam jeszcze, że moi rodzice w Polsce służyli jako woluntariusze przy grobie ks. Jerzego Popiełuszki w kościele św. Stanisława Kostki.
„Zło dobrem zwyciężaj”, chociaż zło będzie się zawsze starało dobro zwyciężyć złem. I tak do końca świata.