[Tylko u nas] The Bullseyes dla Tysol.pl: "Nasza twórczość jest dla każdego"
– Obecnie nasza twórczość jest każdego, jakbyś zapytał się nas o to kilkanaście lat temu, to powiedziałbym, że nie.
– Dlaczego?
– Składy z USA, które grają podobną muzykę do naszej, nie schodzą z list sprzedaży.
– Widzicie dla siebie niszę na polskim rynku czy mierzycie w Europę i inne kontynenty?
– Mierzymy w Europę i w inne kontynenty. Na początku pisaliśmy utwory w języku polskim. Wydawało nam się, że brakuje takich utworów, jakie my komponujemy, na polskim rynku muzycznym. Teraz myślimy inaczej.
– Wszystko się u was zgadza, ale dlaczego obecnie nie piszecie utworów w języku polskim? Jakbyście dostali intratną propozycję, to zmienilibyście zdanie?
– Ciężej jest zrobić piosenkę, żeby język polski brzmiał tak dobrze, jak tego chcemy. Jest to wykonalne, ale istnieje cienka granica między fajnym tekstem a grafomanią. Wychowaliśmy się słuchając zachodniej muzyki, stąd też chcemy tworzyć coś, czego sami słuchaliśmy lub chcielibyśmy słuchać. Ponadto moja dziewczyna pochodzi z Indonezji i chciałbym, żeby ona rozumiała nasze piosenki. To utwierdziło nas w przekonaniu, że warto pisać bardziej „uniwersalnie”.
– Jakiej muzyki słuchają w Indonezji.
– W większości takiej, jakiej słucha zachodni świat. Indonezja jest bardzo europejska. Mają swoje gatunki, które są unikatem jak u nas disco polo, natomiast młodzież słucha hitów z billboardu. Indonezyjczycy mają też zdecydowanie więcej wtrąceń z języka angielskiego niż my.
Fot. Nina Twardowska
– Jaka jest kondycja współczesnego rocka?
– To się nieustannie zmienia. Teraz robi się utwory trwające niecałe 3 minuty, które zawierają wszystko. Solówki gitarowe, nośny refren, chórki. Wszystko to, co jarało ludzi w rocku w latach 70 wciąż tu jest, ale gęściej upakowane.
– Chcecie się pchać na billboardy?
– Dążymy do tego, żeby w tej formie jaka jest nasza twórczość obecnie, znaleźć się na billboardach. Nasi idole już tam są.
– Po co wam projekt „My name is new”?
– Chcemy sprawdzić, co nam to może dać. Poszerzyć horyzonty.
– Nie ubolewacie nad tym, że fanki nie piszczą i nie tną sobie żył na dźwięk waszych akordów, tylko skupiają się na Instagramie?
– No cóż… takie mamy czasy (śmiech). Trzeba łączyć tradycję z nowoczesnością.
– Jak to wyszło, że z połączenia waszych zamiłowań muzycznych, czyli metalu progresywnego i muzyki elektronicznej wyszło The Bullseyes?
– Ważny był warsztat, który rozwijaliśmy grając inną muzykę niż w The Bullseyes. Chcieliśmy wychodzić poza muzyczne schematy. Oboje mieliśmy skłonności do perfekcjonizmu, a The Bullseyes zaczęło się od tego, by tego dążenia do perfekcji się wyzbyć na rzecz czegoś bardziej nieokiełznanego.
– Jesteście z Leszna, z Wielkopolski. Wasze pochodzenie predestynuje was do ciężkiej pracy. Znam wiele osób z Wielkopolski i charakteryzuje ich pracowitość…
– Lubimy doszukiwać się takich uzasadnień. Jeżeli zauważasz, coś takiego u nas, to jest nam bardzo miło.
Fot. Nina Twardowska
– Weezer i Queens of The Stone Age są dla was inspiracją, w kwestiach wizualnych? Wasze klipy, co może zabrzmi głupio, nie podobają mi się i podobają. O to wam chodziło?
– Zgadza się. Chcemy się wyróżnić warstwą wizualną. Na co dzień zajmujemy się obrazem. Co do inspiracji zespołami, które wymieniłeś - wychodzi nam to niecelowo. Na pewno nie chcemy zanudzać wizualnie. Dla przykładu, do teledysku „Yet There’s You” zainspirowały nas śląskie szlagiery, które lecą w śląskiej telewizji. Do „Can’t Believera” zainspirowała nas okładka dokumentu o Gerorge’u Harrisonie.
– Przez takie działania chcecie, żeby wasza muzyka stała się internetowym viralem?
– Uważamy, że jest to dobra droga. Warto z niej skorzystać (śmiech).
Rozmawiał: Bartosz Boruciak