Dariusz Brożyniak: Raport z Gusen
Póki co, także dzień i noc, w światłach reflektorów budzących strach miejscowej ludności, polscy „niewolnicy”- inżynierowie i technicy, spędzeni tu z Wielkopolski, poznańskiego Fortu VII, z Auschwitz w ramach „Intelligenzaktion”, szczuci psami, terroryzowani wrzaskiem SS-manów i kapo, bici pejczami będą budować betonowy most na potoku Gusen dla kolejowej bocznicy, drążyć w piaskowych wzgórzach kilometry wielopoziomowych tuneli o kilkumetrowej wysokości, stawiać budynki dla zakwaterowania załóg SS i zakładać obóz pracy Gusen I. Nie oszczędzono nawet księży specjalnie przywiezionych tu z Dachau. Polakom towarzyszy w tej pracy ku śmierci - przy dwudniowej budowie mostu wszyscy zginęli – garstka więźniów innych narodowości, przede wszystkim republikańskich komunistów, Hiszpanów. Koszmar drążenia tuneli, z zasypującym wszystko piaskiem wymagającym usuwania go bez chwili wytchnienia, został ostatecznie zastąpiony koszmarem kilkunastogodzinnej produkcji w technologicznych oparach przy nieskutecznej wentylacji, gdzie haust powietrza przy wentylatorze był często na wagę życia. Tego powietrza usiłowali się niemalże na zapas „nałykać” więźniowie ciasno stłoczeni w otwartych wagonach, dowożeni opisanym betonowym mostem do drewnianej rampy , skąd pędzono ich kilkaset metrów znów do sztolni. Na tej drodze nie pozostało ani jedno źdźbło trawy, wyjedzonej przez więźniów z głodu do cna. Przeliczając ilość ofiar na ponad ośmiokilometrową długość wydrążonych korytarzy można przyjąć, że każdy bieżący metr jest naznaczony ludzką śmiercią. To istne piekło na ziemi zostało dopełnione założonym dodatkowo późniejszym obozem Gusen II, gdzie w drewnianych barakach, bez żadnych już warunków sanitarnych, urągającym już nawet zwierzęcej sile roboczej, trzymano ludzi dla których przewidziano trzymiesięczny okres przeżycia (sic!). Istnieje hipoteza, wobec której właśnie zablokowano na poziomie austriackiego państwa dalsze badania, że w obliczu nasilających się bombardowań zamknięto w ogóle tysiące więźniów w podziemnym obozie połączonym tunelem z fabryką – tyle zniknęło z dnia na dzień z centralnej ewidencji w Mauthausen. To „piekło”, które okazało się być nieporównywalnym w cierpieniu nawet z Auschwitz, stało się dla Polaków „Drugim Katyniem”, co w zgodzie z historyczną oceną oświadczył w Austrii publicznie w 2019 roku, wicepremier polskiego rządu prof. Gliński. Amerykanom nie pozostało nic innego jak spalić drewniane baraki obozu Gusen II w obawie przed rozprzestrzenieniem się zarazy. Sowieci, którzy przyszli po nich obejmując przydzieloną im strefę północnej strony Dunaju, wysadzili w pośpiechu w powietrze tylko część wejściową tuneli, nieudolnie przy pomocy podłożonych bomb lotniczych, wyrządzając więcej szkód samej miejscowości. Teraz oni z kolei wywozili dzień i noc urządzenia fabryczne do Rosji.
Mamy rok 2020, właśnie mija 75 lat od zakończenia wojny i wyzwolenia tego straszliwego miejsca przez armię amerykańską. Pozostało jedynie około 30. obiektów i instalacji przypominających tamten czas. Obiektów do dziś, z wyjątkiem Memoriału i „Bergkristall” (za sprawą Polski), nawet nieoznaczonych (sic!) lub pozostających w prywatnych rękach po szybkiej odsprzedaży przez Republikę Austrii. Francuzom i Włochom udało się jeszcze odkupić, ze składek byłych więźniów, skromny kawałek terenu i przenieść resztki krematorium. W ten sposób powstał międzynarodowo uznany Memoriał, dzisiaj znów ratowany rękami społeczników, bo włoski beton, w przeciwieństwie do tego hitlerowskiego, nie wytrzymuje konfrontacji z upływającym czasem. Po niewielkiej tabliczce z nazwą betonowego mostu i sentencją, że dla wielu oznaczał on drogę bez powrotu, pozostaje od czterech lat tylko smutnie zwisający pałąk – ktoś biało czerwoną wstążką przymocował … plastikowe serce. Obozowa brama i siedziba komendanta obozu to dziś willa hodowcy pieczarek – może wyjątkowo dobrze rosną na zalegających wszędzie, według wiedeńskiej profesor archeologii, krematoryjnych popiołach, chronione sztolniami w których, w tej części wioski, produkowano „jedynie” karabiny maszynowe. Na tyłach tejże firmy jest niedostępny były plac apelowy i bryła młyna do mielenia kamienia, bo niemieccy i austriaccy SS-mani nie stronili od gospodarczej działalności eksploatując poprzez firmę DEST kamieniołom granitu, jednego z najlepszych w Europie. Baraki tychże SS-manów były już nawet szkołą, żeby znów trafić w prywatne ręce podobnie jak domek jednorodzinny przerobiony z obozowego „Bordelu” (niem.). Zeszłoroczny „krzyk” z Niemiec polskiego premiera o godne upamiętnienie tego miejsca, był w Austrii i owszem słyszany.
W rezultacie Republika Austrii wyrażając wolę zakupu, zablokowała tym samym skutecznie taki zamysł Polski. Nieprzerwanie wobec tego trwają negocjacje z właścicielami przy jednoczesnych „studiach” nad koncepcjami przyszłego zagospodarowania. Przebija się głównie jedna – pozostawienia tych miejsc do ich naturalnego rozpadu z ewentualnym „Parkiem dla pamięci” lub „Parkiem spotkań”, o jedynie alegorycznym już sensie edukacyjnym. Lokalni samorządowcy podsycają tymczasem widoczny zdecydowany sprzeciw miejscowej ludności, który zwieńczony żądanym referendum, utrwali przekonanie, że to co jest w tej chwili absolutnie wystarczy po 75. latach. Te upływające 75 lat wyzwoliły w miasteczku St. Georgen jednak potrzebę przepracowania historii, by w trzecim pokoleniu z lekkim już sercem korzystać z idylli miejscowego życia. Przed wejściem do sztolni o kryptonimie „Kryształ górski” – „Bergkristall”, powstaje zatem z inicjatywy stowarzyszenia „Region Świadomości”, kierowanego przez żonę burmistrza, właśnie „Park życia”. No i jak na park przystało postawiono, rękami azylantów, drewnianą budowlę – schronisko, szałas, altanę – z rozbiórkowego odzysku. Postawiono ją zatem, tak jak i mieszkalne osiedle w surowym jeszcze stanie, jak wcześniej wspomniano, na uświęconej nieludzkim cierpieniem ziemi cmentarza, nie stroniąc od ustawienia i ław piwnych. Dobra kuchnia bowiem, jest zasadniczym elementem tej społecznej psychoterapii przewidzianej do przeprowadzania w tym „Domu Pamięci” opatrzonym motto „ojczyzna praw człowieka”.
Na uroczyste otwarcie pod patronatem samego premiera rządu Górnej Austrii przybył ambasador Rzeczypospolitej Polski i ambasador Luksemburga, z całą plejadą znamienitych gości, których ilość ograniczyła się do stu jedynie z powodu pandemicznych obostrzeń. W poważnych wystąpieniach wyrażano nadzieję na powstawanie właśnie… „instytutu dla gromadzenia dokumentów, pamiątek, gdzie znajdą miejsce profesjonalne studia badawcze nad historią tego straszliwego miejsca”(sic!). Póki co „instytut” wypełniono biurem przewodniczącej, garkuchnią i wystawą kilku szkiców ze zdjęć „obozowych” dzieci oraz obszerną wystawą przeciw współczesnej przemocy wobec kobiet, zapominając najwyraźniej o martyrologii kobiet z Ravensbrück i sąsiedztwie obozowego „domu publicznego”. Jakoś w tej wystawie „zapomniano” także o gehennie dziesiątków tysięcy kobiet z Polski, Ukrainy czy Rosji poddawanych „przemysłowo” eksperymentom medycznym i aborcji, tuż obok, bo w Linzu, w trzech dużych szpitalach , kwalifikowanych w specjalnie powołanym urzędzie z samodzielną siedzibą. Tej zbrodni poświęcono nawet uzdrowiskowe budynki w odległym o 50 km podalpejskim, obszernym i do dziś działającym, kurorcie Bad Hall. Artystyczna wizja powierzchni sklepienia „Domu Pamięci” przedstawiająca wyłaniające się z kamienia postacie w grymasie cierpienia, przychodzącego w krwawe kontury tortur była uznana przez Przewodniczącą „Regionu Świadomości” za zbyt daleko idącą. Mimo to artystka pozostała przy takim zamyśle sufitu, gdzie przecież postacie te przechodzą w końcu w zieloną kolorystykę nadziei, by ostatecznie „odrodzić się” w słonecznej żółcieni. Do rozpoznania detali przez zwiedzających wykonano kilkanaście ręcznych luster powiększających. Koncepcji zapowiadanej wystawy stałej „Praca przymusowa” jednak nie wypracowano i nie dyskutowano. Honorowy uczestnik uroczystości (internetowo z Warszawy) , ponad dziewięćdziesięcioletni więzień, nawet oficjalnie pytany nie zdecydował się przedstawić swojej wizji upamiętnienia własnych losów i losów obozowych towarzyszy. Ambasador RP także nie zdecydowała się zaprezentować , przy tej doniosłej okazji , polskiego stanowiska, racji i oczekiwań. Złożono jedynie nieoficjalnie (bez ujęcia punktem programu i przekazu obrazu na udostępnione ekrany), jakoś chyłkiem, wieniec przy polskim pomniku z obłażącym już z farby i wyblakłym narodowym orłem. Niedostępnej na ogół polskiej kapliczki w głębi sztolni, lecz pieczołowicie przygotowanej na każdą okazję, także nie odwiedzono. Aż trudno uwierzyć, że zaledwie 20. lat temu Polacy wybudowali przy Memoriale małe muzeum pamięci „podwieszając” go z pietyzmem nad ziemią, by nie ranić tam dusz tych nigdy nie pogrzebanych, odsłaniając jedynie resztki obozowych fundamentów. Dziś przewodnik, dopiero widząc replikę obozowego trójkąta z literą P zaczyna nagle, jakby celowo wyuczony, mówić o kwestii polskiej. Nie stał się zatem żaden „bajkowy cud” i nikt nie odważył się stwierdzić, że „król jest nagi” mając usta pełne frazesów, kiełbasek i kawy z ciastem, uczestnicząc w tej swoistej i jakże sprzecznej z polskim obyczajem – uczcie cmentarnej, nad zasypanymi co najmniej trzy metry w dół tunelami. Ten , którym wjeżdżał nawet pociąg , ma być odtworzony symbolicznie…z trzciny (!). Na zakończenie podano „Grubersuppe” – „Zupę Grubera”, księdza więźnia, który własnoręcznie przyrządzoną polewką usiłował jeszcze ratować najsłabszych. Było to jedyne, co można by było próbować przełknąć dla pamięci, w tym strasznym miejscu. Nawet publiczny wytyk o obecnym powrocie właśnie Polski (sic!) i Węgier do sytuacji faszyzmu lat 30.tych nie zdołał wzruszyć już stwardniałych polskich serc. Makieta obozu, tworzona latami przez więźniów z całego świata, którym udało się uratować życie, z także polskojęzycznym komentarzem, już elektronicznie i audio-wizualnie unowocześniona, nie opuści jednak otwieranego tylko okazjonalnie, lub na zamówienie, regionalnego muzeum, choć „Dom Pamięci”, a w rzeczywistości „izba” (za 570 tys. euro !) jest ponoć przewidziana dla rzeczy dużych, może nawet… wielkich?! Rzeczy „małe”, osobiste artefakty więźniów, tak drogie jak okulary, różaniec – z paciorkami wypełnionymi popiołem spalonych więźniów, łyżka, drewniaki , czapka, ostatni list z domu, etc. zniknęły nagle w jakimś tajemniczym depozycie. Nie mieszczą się już nagle w muzeum i nie zmieszczą, w zbyt małym przecież, jak stwierdził burmistrz, „Domu Pamięci” – dziele jego życia. Pozostały fajansowe naczynia… SS-manów. Na prośbę Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Rodzin Polskich Ofiar Obozów Koncentracyjnych umieszczenia tablicy pamięci na betonowym moście tenże burmistrz odpowiedział otwarcie, że nie jest możliwym, by na każdej pozostałości z nazistowskich czasów, każde stowarzyszenie, każdej narodowości umieszczało swoją tablicę (sic!). Wybrano zatem jakże „sprawiedliwe i demokratyczne” rozwiązanie, boć przecież także każde cierpienie jest tyleż samo warte – brak jakichkolwiek oznaczeń i jakiejkolwiek umiejscowionej pamięci.
Niszczenie pamięci – tym bardziej gorzkie, że oficjalne i z polskim właśnie przyzwoleniem. Odwrót od sytuacji z lat 2000., kiedy jedyną tablicę pamięci w piwnicznym korytarzyku udało się zamienić na cały zamek – upamiętnienie Hartheim, gdy w Mauthausen powstało nowoczesne centrum informacyjne, gdy muzeum w Memoriale mogło jakoś zacząć udzielać choćby reglamentowanych informacji, gdy betonowy most „Schleppbahnbrücke” miał swą tożsamość powiązaną z pomnikową instalacją. Ten odwrót, gdy jedyną informacją o hekatombie sztolni „Bergkristall” są, wykorzystywane intensywnie i wręcz bezwstydnie przez Austriaków, tablice informacyjne ufundowane w 2015. roku przez rząd Rzeczypospolitej (i za pieniądze polskiego podatnika właśnie odnowione!), których nie wolno (?) jednak pokazywać wspólnie z przylegającym polskim pomnikiem nawet w publicznej fejsbukowej domenie Ambasady RP, jest odwrotem upokarzającym dla wszystkich ofiar obozów Gusen i ich rodzin, moralnych spadkobierców pamięci. Szczególnie jednak dla ofiary złożonej przez Polaków przeciwko którym obóz ten w ogóle powstał. Jak zatem może efektywnie działać Komitet Gusen bez wsparcia polskiej dyplomacji, pomimo niebagatelnych starań w tych warunkach, wyróżniony w listopadzie 2020 jakże wymagającą i prestiżową nagrodą IPN „Kustosza Pamięci Narodowej”?
W rezultacie zasługa Komitetu Gusen, wydobycia z „łąkowego depozytu zarośniętego pokrzywami” i upamiętnienia odkrytych na stacji St.Georgen – Lungitz popiołów ludzkich, doczeka się szczegółowej informacji po, dopiero zamierzonym, wybudowaniu nowego dworca kolejowego (sic!). Publicysta historyczny, Rudolf Haunschmied, był jedyną osobą, która w oficjalnym wystąpieniu uzmysłowiła zgromadzonym proporcje i rozmiar polskiego cierpienia. Wydaje się, że właśnie zrozumiano to w Berlinie, decydując o wyodrębnionym, podobnie jak dla społeczności żydowskiej, upamiętnieniu Polskich Ofiar II Wojny Światowej. Nie zrozumiano tego jednak kompletnie w Wiedniu – jak długo przyjdzie jeszcze na to czekać? Tendencja celowego unikania narodowej symboliki uznawanej, konsekwentnie od pewnego czasu, za zbędną „demonstrację”, wpisuje się dokładnie w polityczne zapotrzebowanie Austrii. Zamazywania pamięci, by być może w następstwie, także i tutaj zacząć kiedyś pisać polską historię na nowo.