Nadchodzi wyborcza rewolucja w Wielkiej Brytanii: co zmienią zbliżające się wybory?
Zaplanowane na 4 lipca wybory parlamentarne w Zjednoczonym Królestwie, do niedawna mekce milionów Polaków szukających szansy na większe zarobki, a przede wszystkim lepsze życie, będą wyjątkowe pod każdym względem. Od miesiąca brytyjskie media piszą niemal wyłącznie o związanych z nimi rekordach. 14-letnia ławka kar, na którą wyborcy wysłali laburzystów na początku tego wieku, to pierwszy z nich. Kolejny to liczba parlamentarzystów, którzy do Izby Gmin zdecydowali się nie wracać i zrezygnowali z kolejnego udziału w wyborach. Prym wiodą tu – co oczywiste, biorąc pod uwagę najnowsze sondaże wyborcze w Albionie – posłowie z Partii Konserwatywnej, która przejdzie do opozycji na przynajmniej (jak wywodzą oksfordzcy politolodzy) dekadę. Po raz pierwszy od 2010 roku ze startu w wyborach zrezygnowało 121 posłów, w tym 78 posłów z obecnej partii rządzącej. I to jest właśnie rekord, bo wcześniej tak masowe rezygnacje ze starań o reprezentowanie wyborców w najważniejszym do niedawna postkolonialnym parlamencie nastąpiły w 1997 roku, ale nawet wtedy nastroje nie były tak pesymistyczne i z ponownego kandydowania zrezygnowało ledwie 75 posłów.
Rząd pójdzie w odstawkę
Wśród wycofujących się – przynajmniej tymczasowo – z czynnej polityki znalazły się głośne na Wyspach nazwiska, a wśród nich Michael Gove, w ostatnich dwóch dekadach szara eminencja Partii Konserwatywnej, przez wiele lat minister ds. wyrównywania szans, budownictwa i samorządów. Nie jest tajemnicą, że to właśnie on był architektem partyjnego (a więc również na scenie polityki krajowej) sukcesu Rishiego Sunaka, lidera Partii Konserwatywnej i premiera Zjednoczonego Królestwa. Sam Sunak też zostaje rekordzistą w związku z wyborami. Oto najnowszy sondaż wyborczy przeprowadzony przez ośrodek Savanta informuje, że Rishi Sunak nie tylko musi zapomnieć o fotelu premiera, ale nie ma najmniejszych szans na to, żeby dostać się do Izby Gmin, stając się pierwszym urzędującym premierem, który nie zostanie do niej wybrany. W niej znajdzie się jedynie 53 konserwatystów – wyborcy z okręgu Sunaka już nie wierzą premierowi ani w zapewnienia o dobrej kondycji brytyjskiej gospodarki, wszak sami widzą, co się dzieje na ulicach największych miast Albionu, ani niespecjalnie ufają zapewnieniom płynącym z Downing Street o gotowych reformach, które przy niewielkim koszcie społecznym na powrót uczynią Wielką Brytanię gospodarczym gigantem z imperialnymi korzeniami.
Z kandydowania rezygnuje również inna rozpoznawalna twarz angielskiej polityki. To Andrea Leadsom, była minister środowiska, a ostatnio minister biznesu. Również ona nie wierzy w zwycięstwo konserwatystów, a jak mówiła kolegom z partii, nie chce być kojarzona z wyborczą porażką.
Choć będą kandydować, mandat mogą stracić inni wielcy gracze konserwatystów, m.in. ministrowie finansów Jeremy Hunt, obrony Grant Shapps i spraw wewnętrznych James Cleverly, a także była minister spraw wewnętrznych Suella Braverman i jej były zastępca Robert Jenrick. Dwoje ostatnich jest wymienianych jako kandydaci prawego skrzydła partii na następcę Sunaka w roli lidera – pod warunkiem, że uda im się wejść do parlamentu.
Przygotowany przez ośrodek Savanta natychmiast opublikował konserwatywny dziennik „Daily Telegraph” – sondaż z najgorszymi wynikami, jak podkreślają rozmówcy „Daily Telegraph”, ze wszystkich dotychczas przeprowadzonych. Wynika z niego, że z 53 posłami w 650-osobowym parlamencie konserwatyści będą mieli najgorszy wynik w 190-letniej historii Partii Konserwatywnej. Partia Pracy może – według sondażu – liczyć na 516 mandatów, również pierwszy raz w swojej historii.
Kryzys tysiąclecia
Zyskują również marginalni do tej pory Liberalni Demokraci, którzy mogą liczyć na 50 mandatów – dzisiaj mają ich 11.
Wśród wielkich przegranych najbliższych wyborów – według sondaży – znajdzie się również Szkocka Partia Narodowa od lat mówiąca o kolejnym szkockim referendum niepodległościowym. Oni mogą liczyć na nie więcej niż 8 (z obecnych 48) mandatów w Izbie Gmin.
Brytyjczycy mówią o kryzysie w ojczyźnie już przynajmniej od roku. Najlepiej widać go na ulicach największych miast Królestwa. Na początku czerwca władze stolicy zmusiły setki rodzin do opuszczenia Londynu na stałe. Wiele z tych rodzin dostało krótkie, 24-godzinne, ultimatum zaakceptowania prywatnego najmu mieszkania z dopłatą daleko poza Londynem albo mieszkanie na ulicy bez żadnej pomocy ze strony państwa i samorządów. To zresztą problem nie tylko serca Albionu. Samorządy doświadczyły gwałtownego wzrostu zapotrzebowania na wsparcie w zakresie bezdomności po niesłychanym wzroście liczby eksmisji bez winy w całym kraju, których liczba w ostatnich dwóch latach wzrosła o rekordowe 38%.
Goryczy dodał fatalny stan największych angielskich, walijskich i szkockich metropolii. Sztandarowym przykładem stało się dzisiaj bankrutujące Birmingham. Miastu brakuje pieniędzy nawet na oświetlenie miejskich ulic – a przecież to drugie największe miasto Królestwa.
Już we wrześniu ubiegłego roku Rada Miasta wystosowała 114 komunikatów, które oficjalnie obwieszczały jej bankructwo, i zdecydowała się m.in. na szereg bezprecedensowych cięć budżetowych. I tak jeszcze przed wyborami zostaną zamknięte wszystkie biblioteki miejskie, w najbliższych dwóch latach zaś zlikwidowane będą teatry i większość instytucji kultury.
Spośród głównych miast Wielkiej Brytanii Birmingham ma największą liczbę osób wnioskujących o wsparcie dla bezrobotnych, z czego 12% mieszkańców korzysta z zasiłków rządowych. Mieszkańcy Birmingham umierają średnio o trzy lata młodziej niż osoby mieszkające w Londynie, podczas gdy prawie połowa wszystkich dzieci w Birmingham klasyfikuje się jako żyjące w ubóstwie.
Czytaj także: Ujawniamy kulisy sprawy: Bodnar znowu zawiesił sędziów. Eksperci krótko: „To demolka”
Czytaj także: Stanisław Żaryn: Rząd obniża polską zdolność do prowadzenia polityki zagranicznej
Stramer: „Dam wam dobrobyt”
Z tej perspektywy zapewnienia Keira Stramera, od niedawna lidera Partii Pracy, o doprowadzeniu kraju do skrajnego kryzysu przez ostatnie rządy są dla Brytyjczyków więcej niż wiarygodne. Stramer pojawił się w brytyjskiej polityce w 2015 roku, wygrywając w swoim okręgu wybory do Izby Gmin. W tym samym roku wszedł do gabinetu cieni Jeremy’ego Corbyna jako cień ministra stanu ds. imigracji; ustąpił z tego stanowiska 27 czerwca 2016 r., protestując, podobnie jak grupa innych labourzystów, przeciwko przywództwu Corbyna w partii. Jego głos okazał się na tyle donośny, że niedługo później zdobył przywództwo w całej partii i został naturalnym przyszłym premierem rządu, pod warunkiem wygrania wyborów przez laburzystów. Przy przewidywanej większości Stramer będzie pierwszym premierem od czasów Cromwella, który będzie się mógł zamierzyć na Brytyjską Koronę, być może proponując rezygnację z monarchii. Laburzyści nigdy nie ukrywali, że zdania na temat kosztownej rodziny królewskiej są w ich szeregach przynajmniej mocno podzielone.
Keir Stramer zapowiada radykalną zmianę, kiedy znajdzie się w biurze przy Downing Street – zresztą program gospodarczy laburzystów nosi właśnie nazwę „Zmiana”. W skrócie Partia Pracy obiecuje pobudzenie wzrostu gospodarczego, uczynienie z Wielkiej Brytanii potęgi na polu czystej energii, poprawę bezpieczeństwa na ulicach i walkę z przestępczością. Oczywiście jedną z pierwszych przeprowadzonych reform ma być uzdrowienie publicznej służby zdrowia i powołanie nowego zintegrowanego dowództwa do walki z nielegalną imigracją przez kanał La Manche.
– Nie jesteśmy już partią protestu. Jesteśmy partią wiarygodnego, długoterminowego planu – zapewnia podczas spotkań wyborczych Keir Stramer, wykluczając podniesienie podatków i dla zwykłych obywateli, i dla milionów brytyjskich firm.
Zmiana w gabinecie przy Downing Street może być korzystna dla kilkudziesięciu tysięcy Polaków, którzy zdecydowali się pozostać na Wyspach pomimo brexitu. Laburzyści obiecują większą troskę o europejskich imigrantów. Oczywiście pod warunkiem, że gospodarka zniesie zaplanowane przez nich reformy.
Czytaj także: Chaos we Francji: Lewica nie może pogodzić się z wyborczą porażką [WIDEO]