Bogdan Kalus: Większość facetów chce się ze mną napić
– Obrazisz się, jeśli nazwę Cię aktorem charakterystycznym?
– Nie obrażę się. Lepiej być dobrym w jednej dziedzinie niż złym w sześciu. Tak się dzieje od ponad dwudziestu lat, odkąd mam styczność z kinem i z serialami. Natomiast w teatrze gram zupełnie inne rzeczy. Dramat wygrywa z komedią.
– Dla czytelników dodam, że rozmowa odbywa się przed spektaklem. Co to za przedstawienie?
– „Przygoda z ogrodnikiem”. Z tym przedstawieniem jeździmy po całej Polsce. Gramy to już od 5 lat. I wciąż mamy stuprocentową frekwencję w trakcie naszych występów. W tej komedii gram poważną rolę, czyli komisarza.
– Spodziewałem się, że obsadzali Cię po warunkach (śmiech).
– Robią to bardzo często. Albo w służbach, albo pijak. No cóż dwadzieścia lat robię w alkoholu – serial „Święta wojna” przez dziewięć lat, potem „Ranczo” dziesięć lat. Cały czas praca z alkoholem (śmiech).
– Domyślam się, że nieustannie ktoś chce się z Tobą napić?
– Większość facetów w Polsce chce się ze mną napić. Czasami zwracają się do mnie grzecznie z prośbą, a czasami agresywnie. I pada słynna fraza: „Ze mną się nie napijesz?”. Konsekwentnie odmawiam proszącym, mówiąc, że jestem w pracy. To samo tyczy się miejscowych notabli, gdy występuję na jakichś imprezach, oni też nie potrafią zrozumieć, że mam czelność odmówić napicia się z nimi napojów wysokoprocentowych.
– A w jakiej roli występujesz na tych imprezach?
– Występuję z kabaretem KaŁaMaSz. Do kabaretu należy m.in. mój kolega z „ławeczki” Sylwester Maciejewski i jeszcze dwóch kolegów: Jacek Łapot i Dariusz Szweda. Kabaret jest odskocznią od moich pozostałych aktywności zawodowych.
– Teraz porozmawiajmy o filmie. Zagrałeś w najnowszej produkcji Lecha Majewskiego „Brigitte Bardot cudowna”. Też miałeś taki wykreowany świat, jak główny bohater tego filmu?
– Jako dziecko wychowane na Śląsku miałem inne marzenia.
– Jakie?
– Chciałem robić coś innego niż moi koledzy z podwórka i ze szkoły.
– Jesteś z Chorzowa. Domyślam się, że każdy chciał grać w Ruchu Chorzów?
– Zgadza się. W latach 70. XX wieku to była topowa drużyna w Polsce. I każdy z młodych chłopaków chciał być jej częścią. Piłka nożna była jedną z nielicznych aktywności, która umożliwiała wyjazd za granicę i zarobienie lepszych pieniędzy niż w hucie czy w kopalni. I to nie wiązało się z szarym, robotniczym życiem. Wtedy szedłem pod prąd. Kiedy moi koledzy zaczęli trenować piłkę nożną, to ja zacząłem trenować koszykówkę. Byłem rozgrywającym, bo jak na koszykarza jestem mikrusem. Jak wszyscy zaczynali grać na gitarach, to ja zaczynałem grać na perkusji.
–Grasz jeszcze?
– Grałem dawno temu, ale takich rzeczy się nie zapomina. Zaczynałem od muzyki rockowej. Graliśmy z kolegami – też pod prąd – melodyjnego rocka w stylu Dire Straits czy The Police. Niestety zespół rozpadł się z przyczyn prywatnych i zawodowych.
– A Ty dostałeś się do szkoły teatralnej.
– Nie! Jestem aktorem, który nie skończył szkoły. Do branży filmowej wszedłem kuchennymi drzwiami. Działałem mocno w klubach studenckich i teatralnych. A że nigdy nie miałem problemów z literacką polszczyzną, w przeciwieństwie do każdego Ślązaka, to zacząłem prowadzić imprezy kabaretowe. I wtedy wyhaczył mnie śp. Arkadiusz Dera, który współpracował z kabaretem Genowefa Pigwa Show. Późnej rozstał się z tym składem, m.in. z Bronisławem Opałką, który wcielał się w Pigwę. I Arek postanowił założyć ze mną kabaret. Po 2-3 miesiącach działalności mieliśmy własny program w telewizji katowickiej. Program nazywał się „Zakręt”, był emitowany co dwa tygodnie i popularność przyszła bardzo szybko. To była końcówka lat 80. XX wieku, wtedy telewizję oglądali wszyscy. To był szał! Kiedy w 1989 roku nastąpiły zmiany ustrojowe, to ramówka się zmieniła i program został zdjęty. Po jakimś czasie spotkałem się kolegą, który pracował w teatrze w Chorzowie, i zaproponował mi, żebym został współscenarzystą sztuki teatralnej. I to zrobiliśmy. Premiera „Dla trzech aktorów” odbyła się 21 maja 1990 roku. I tak powstał teatr Korez. Nie jestem już jego częścią od pięciu lat, ale teatr beze mnie radzi sobie świetnie. Tak wszedłem w świat teatru. Po jakimś czasie eksternistycznie zrobiłem sobie papierek w Związku Artystów Scen Polskich. To jest mój dyplom.
– Dlaczego w Polsce wciąż obecny jest podział na aktorów profesjonalnych i nieprofesjonalnych. Co to zmienia?
– Nigdy nie miałem takich problemów. Większość osób myślała, że jestem po szkole teatralnej. Znam dużo ludzi, którzy są bardzo utalentowani, ale nie skończyli szkoły teatralnej. Np. Beata Tyszkiewicz, Zbyszek Buczkowski. Mogę wymieniać bez końca. A teraz naturszczyków na rynku jest coraz więcej. Znam też sporą grupę osób, które są magistrami sztuki, ale wyłącznie trzymają halabardę. W zawodzie aktora najważniejsze jest szczęście. Dwadzieścia lat temu miałem szczęście znaleźć się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. To była propozycja roli w filmie „Biała sukienka” Michała Kwiecińskiego, która otworzyła mi wrota do warszawskiego rynku filmowego, i wtedy musiałem się przeprowadzić do Warszawy. Telefon się rozgrzał do czerwoności.
– Telefon wciąż dzwoni?
– Trochę rzadziej, bo wsadzili mnie w szufladę gościa z ławeczki z „Rancza”.
– Przecież premierowych odcinków „Rancza” nie ma już od sześciu lat.
– Ale wciąż mam taką łatkę, jeżeli chodzi o propozycje serialowe. I dlatego cieszę się, że zagrałem u Lecha Majewskiego. U Lecha debiutowałem kinowo w 2000 roku w filmie „Angelus”. Kogo grałem?
– Pewnie przedstawiciela służb mundurowych...
– Ubeka.
– Tradycji stało się zadość.
– W najnowszym filmie Lecha gram rosyjskiego agenta.
– Występujesz tam wraz z Tomaszem Saprykiem, z którym sporo Cię łączy. W kinie zazwyczaj gracie role drugoplanowe, ale kiedy kamera jest zwrócona na Was, to kradniecie ekran. Jak to się robi?
– Nie myślę o tym, czy mam rolę drugo- czy trzecioplanową. Po prostu przychodzę do roboty, robię to, co mam do zrobienia, i staram się to robić, jak najlepiej potrafię. Jak jeszcze mogę to robić z Tomaszem Saprykiem to genialnie. Na planie zdjęciowym u Lecha wzajemnie się napędzaliśmy. Tomka uważam za jednego z najlepszych aktorów w Polsce. Nasze role musieliśmy budować na zasadzie kontrastów. Tomek był namolny w przesłuchiwaniach, a moja postać – Lubow – kontrolowała zapędy postaci granej przez Tomka.
– A co z innymi projektami filmowymi?
– Czeka film, w którym zagrałem dwa lata temu. Nosi tytuł „Radio story”, realizowaliśmy go w Gdańsku. Film rozgrywa się na początku lat 90. XX wieku i opisuje początek powstawania komercyjnych rozgłośni radiowych w Trójmieście. W tym filmie gram dyrektora Polskiego Radia, oczywiście po warunkach (śmiech). Wraz ze mną występująPiotrek Głowacki i Darek Majchrzak. To są trzy główne role męskie. Prawdopodobnie film będzie można obejrzeć w pierwszej połowie 2023 roku.
– Jak to jest przeskakiwać z artystycznych produkcji w stylu Lecha Majewskiego na kabaret i farsy?
– Wybitny reżyser Kazimierz Dejmek stwierdził, że aktor jest do grania, jak dupa do srania. To jest moja dewiza. Zarabiam pieniądze, wykonując ten zawód. Czasami większe, czasami mniejsze. Nie dorabiam ideologii do aktorstwa. Nie uważam, że mam jakąś misję do spełnienia. Dostaję propozycję, przyjmuję ją i idę do roboty.
– Muszę się Tobie do czegoś przyznać.
– Dawaj!
– Nigdy nie oglądałem w całości żadnego odcinka „Rancza”.
– Znałem parę osób, które miały podobną sytuację, co Ty. A jak zaczęły oglądać, to naprawdę się wciągnęły.
– Byłeś w każdym sezonie?
– Tak. Na około 130 odcinków nie ma mnie w dwóch. Dlatego ludzie kojarzą mnie głównie z „Rancza” i jeszcze ze „Świętej wojny”.
– Wpadają za to tantiemy?
– Wpadają. Mogłyby być wyższe (śmiech).
– Aktor jest w stanie utrzymać się z tantiem?
– Jeżeli zagrałbym jeszcze w dwóch takich serialach jak „Ranczo”, to mógłbym utrzymać się z tantiem. Teraz przedstawię Tobie inną skalę. Aktorzy, którzy grali w serialu „Przyjaciele”, dostają tantiemy w wysokości 20 milionów dolarów rocznie na głowę.
– Myślałeś o stand-upie?
– Stand-uperem był Tadek Drozda?
– Był.
– Był. Laskowik, Daniec, Kryszak. Można wymieniać i wymieniać. Mnie we współczesnym stand-upie wkurza nieustanne przeklinanie. Czy wy musicie przeklinać? Rozumiem, że jest to wzorowane na amerykańskim stand-upie, ale nie co trzecie słowo…
– Polski stand-up idzie śladami disco polo? Dużo, szybko i tanio?
– Rozumiem polskich stand-uperów w warstwie ekonomicznej. Najlepiej dzieli się przez jeden. Jeżeli chodzi o mnie, to wychowałem się na innym poczuciu humoru. Monty Python, kabaret Potem, który potem powrócił jako kabaret Hrabi. Natomiast nie mogę powiedzieć, że nie lubię Kabaretu Młodych Panów, bo tam występuje mój szwagier.
– Występujesz z nimi po znajomości?
– Czasami tak. Nawet osiem lat temu popełniłem z nimi trzy trasy. Ktoś musiał zastąpić jednego z członków kabaretu, ponieważ ten miał problemy zdrowotne, i padło na mnie. Chłopaki dali mi teksty i pojechaliśmy w trasę. I źle nie było.
– To prawda, że kabareciarze i stand-uperzy prowadzą rockandrollowy styl życia?
– Dobry kabaret albo artysta kabaretowy naprawdę zarabia duże pieniądze. Jednak jak jeździłem w trasy z Kabaretem Młodych Panów, to nie było rock and rolla. To jest kabaret, który jest bardzo płodny. Co tydzień mają nowy program w Polsacie. Co tydzień muszą prezentować nowe skecze. Dlatego nie mają czasu na to, żeby cały czas balować.
– Morderczy kierat rozrywkowy.
– Trochę tak. Kiedy artysta ma swoje pięć minut, to robi wszystko, co w jego mocy, żeby to pięć minut trwało jak najdłużej.
– Twoje pięć minut trwa długo.
– To nie jest szał. Nie jestem aktorem ekstraklasowym. Jestem w połowie stawki w pierwszej lidze.
Czyli normalnie w drugiej.
– Zgadza się.
– A jakbyś powiedział, że jesteś czołowym aktorem drugiej ligi, który ma szansę w następnym sezonie być beniaminkiem w pierwszej lidze?
– Może tak – nawołujesz do tego, że jestem z Chorzowa i Ruch Chorzów ma podobną sytuację w tabeli (śmiech). A wracając do aktorstwa, to może po premierze „Radio story” coś się zmieni.
– Teraz jesteś w najlepszym wieku dla aktora.
– Zgadza się. Mam świadomość swojego ciała. Trochę schudłem. Odwiedziłem dietetyka i mniej żarłem. W 2014 roku otrzymałem propozycję zagrania w filmie „Klub Włóczykijów” na podstawie powieści Edmunda Niziurskiego. Jednym z warunków angażu było to...
– Że musiałeś schudnąć?
– Musiałem przytyć i ogolić łeb na zero. Dlatego przez dwa sezony w „Ranczu” byłem łysy. Ważyłem wtedy prawie 110 kilogramów. Nie miałem szyi.
– A ile teraz ważysz?
– 91 kilogramów. Czyli 18 poszło.
– Ważę niewiele więcej (śmiech).
– (śmiech) „Taniec z Gwiazdami” też się do tego przyczynił.
– Ten program ma jeszcze siłę oddziaływania na odbiorców?
– Zgodziłem się za piątym razem. Odmawiałem ze względu na mój harmonogram pracy, zgodziłbym się wcześniej, gdyby propozycja była wysłana odpowiednio wcześniej. To była pamiętna edycja, bo zaczęliśmy w marcu 2020 roku. Po drugim odcinku wstrzymano produkcję ze względu na pandemię. Wróciliśmy we wrześniu. Mój paradoks z tym programem polega na tym, że nie odpadłem, ale nie wygrałem.
– Jak to?
– Już Ci tłumaczę, Bartku. Zostały cztery odcinki do końca. Zostałem ostatnim facetem na tanecznym parkiecie. I... zachorowałem na covid. Pech.
– Odosobniony przypadek na skalę światową.
– Coś w tym może być. W programie schudłem siedem kilogramów i pomogła mi w tym Lenka Klimentová. Były pogłoski, że po przejściu choroby mieliśmy wrócić do programu i walczyć – tak jak było przed chorobą – w półfinale. Jednak Polsat przyspieszył działania programu. Kicha.
– Ludzie wrócili do teatru? Bo z kinami bywa różnie ze względu na serwisy streamingowe.
– Tak. Coraz więcej ludzi chodzi do teatrów. Na szczęście.
– Jakbyś zachęcił statystycznych Kowalskich do pójścia na film „Brigitte Bardot cudowna” w reżyserii Lecha Majewskiego?
– Jeżeli macie dosyć kina wyświechtanego i przewidywalnego, to pójdźcie na najnowszy film Lecha Majewskiego, w którym miałem przyjemność zagrać.
Tekst pochodzi z 44. (1763) numeru „Tygodnika Solidarność”.