Totalitaryzm bez gułagów: żyjemy w imperium poprawności politycznej
Czy gdyby nie urodzili się Wolter i Jan Jakub Rousseau, nie byłoby ani Maximiliena de Roberspierre’a, ani Antoine’a Saint-Justa? Może nie byłoby również gilotyny? To jednak za daleko idąca konstatacja. Nie ulega jednak wątpliwości, że w odróżnieniu od brytyjskiego Oświecenie francuskie stało się kolebką myślenia totalitarnego. Oświecenie szkockie, którego przedstawicielami są Adam Ferguson i David Hume, szybko leczy z egzaltacji „przeformatowania” świata, i dobrze rozumie, do jakich wynaturzeń może prowadzić indywidualizm i absolutne panowanie nad sobą samym i naturą.
Idee francuskie, które zainicjowały „wyzwolenie” z 1789 roku, w pełni rozwinęły się w roku 1793, a następnie przepoczwarzyły się w 1917 roku.
„Pokusa totalitarna”, tak ją nazywa w „Imperium poprawności politycznej” kanadyjski myśliciel Mathieu Bock-Côté, nie narodziła się podczas szturmu na Pałac Zimowy ani podczas płomiennych przemówień Lwa Trockiego. Istniała przed germańskim rasizmem i eksperymentami eugenicznymi. Wzięła się z chęci pogodzenia w obrębie jednego i tego samego monopolu politycznego prawdy, sprawiedliwości i dobra. Podczas Wielkiej Rewolucji w imię wolności wysyłano pod topór wrogów wolności, bolszewicy stworzyli zgeneralizowany system inwigilacji i kontroli, dziś – na szczęście bez gilotyny i bez gułagów – został ustalony porządek wzajemnej pilności w wygłaszaniu i wyznawaniu „letnich” i niekonfrontacyjnych poglądów.
Według Bock-Côté mamy do czynienia z kolejną metamorfozą tej samej rewolucji. Skoro nie udało się zafiksować dyktatury proletariatu, klasę ludową porzucono, właściwie zdradzono ją i zastąpiono mniejszościami seksualnymi. Obiektem nienawiści, który należy zniszczyć, nie jest już kapitalizm – współczesna lewica z liberalizmem dobrze żyje – lecz złogi cywilizacji zachodniej.
Pełzający totalitaryzm
Heca, trudno o inne słowo, wokół egzegezy piosenki o świecie bez wojen i religii tylko potwierdza, że współczesnemu porządkowi nie grożą – na szczęście! – ani represje, ani więzienie czy plutony egzekucyjne. Nie, grozi nam wszystkim nudna przeciętność. I dodatkowo wzajemna kontrola nie tyle słuszności idei, lecz zgodności z kanonem wygłaszanych poglądów. Stajemy się w dyskusjach w pracy i z przyjaciółmi żandarmami poprawności politycznej. Wiemy, co wypada, a czego nie wypada wygłaszać. Czy dzieje nam się z tego powodu krzywda? Oczywiście, że nie. W najgorszym razie środowiskowa czy towarzyska omerta. Nasze wymiany w niemrawej abnegacji stają się po prostu bez wyrazu. A otumanienie trwa w najlepsze. Przestańmy się spierać, bo nie ma przecież o co!
Zwróćmy uwagę, jak współczesna młodzież staje się po prostu powściągliwa i delikatna. Przygotowujemy pokolenie bezkształtne, przestraszone i do bólu poprawne politycznie. Na poły z politowaniem, a na poły z pewną dozą jednak podziwu czytamy, że niegdyś średniowieczne spory o uniwersalia angażowały dogmatykę, umysł polemiczny, scholastykę, ale i miały wymiar egzystencjalnie fundamentalny. Temperatura debaty bywała wówczas tak wysoka, że zwolenników i przeciwników zamykano podczas uniwersyteckich konfrontacji w klatkach, aby nie dochodziło do krwawych jatek.
Psychologizowanie zastępuje dziś myślenie. Rozdzielanie lingwistycznych faworów staje się nową formą przemocy. Podczas przywołanej „hecy” najważniejszy w kraju polityk jednych i drugich obarcza przymiotnikami – staje się arbitrem tego, co „głupie” bądź „głupsze”. Co ciekawe, język tak ważny w teoriach marksistowskich stał się centralnym elementem współczesnych sporów. Przymiotniki, archaizmy, ewolucje gramatyczne, zaimki zamiast dobra, sprawiedliwości i piękna…
Bock-Côté często nawiązuje do kasandrycznego przemówienia Aleksandra Sołżenicyna „Zmierzch odwagi”, wygłoszonego w czerwcu 1978 roku na Harvardzie. Rosjanin zadziwia w pierwszym zdaniu. Asekurancko stwierdza, że przychodzi jako zatroskany przyjaciel Ameryki. W kolejnym akapicie przestrzega przed popadnięciem w pułapki materializmu, dróg na skróty i mizerii duchowej.
Grzechem pierworodnym współczesnego Zachodu, uważa autor „Archipelagu Gułagu”, jest tytułowe zaniechanie odwagi. Co prawda, zdarza się jeszcze odwaga indywidualna, twierdzi Sołżenicyn, co dzień strażak z narażeniem życia ratuje z płonącego budynku dziecko. Rosjanin konstatuje wyrugowanie odwagi z horyzontu wspólnoty. W popłuczynach psychoanalizy lepimy swoją tożsamość, podczas gdy najważniejsze są nasza tożsamość kolektywna i wspólnotowe cele cywilizacyjne. My natomiast zajmujemy się sobą, naszymi zaimkami, które stały się ważniejsze od podzielanej aksjologii. Stworzyliśmy, ciągnie swój proroczy wywód (koniec lat siedemdziesiątych!), osobowość wątłą i cherlawą, pełną obaw i ze skłonnościami do melancholii…
Czytaj także: Trzęsienie ziemi w Pałacu Buckingham: William wypowiedział wojnę Harry'emu
Czytaj także: Wielka Brytania: Polak odparł atak sześciu napastników chcących go okraść
Czytaj także: Kiedy na Ziemię powrócą astronauci, którzy uktnęli na orbicie? Jest komunikat NASA
Niegodne życie
Jedno zdanie wtrącone en passant w dziewiątej księdze „Dziejów” Herodota ukazuje początek obyczaju bitewnego, który będzie miał decydujący wpływ na kształt kultury Zachodu. W walce z Persami pod Platejami zostaje trafiony strzałą w bok Kallikrates. Herodot uznał za stosowane uściślić, iż w fatalnym momencie helleński wojownik „stał spokojnie w szeregu”. Strzała perskiego łucznika dosięgnęła go z zaskoczenia, gdy przygotowywał się do walki. Herodot przeciwstawia Kallikratesa samemu Aristodemosowi, weteranowi spod Termopil. Słynnego w całej Helladzie wojownika, który podczas napierania przeciwnika nie zerwał falangi, nie oddając skrawka ziemi. Kardynalna zasada greckiej sztuki wojennej głosiła bowiem, aby zginąć dzielnie, gdy nie sposób wygrać. I pod żadnym warunkiem nie opuszczać stojących obok nas przyjaciół.
Pod Platejami Kallikrates opuszcza szyk, aby śmierci poszukać, aby spojrzeć jej prosto w oczy. Ugodzony zdąży jeszcze powiedzieć, „że nie tego mu żal, iż umiera za Helladę, ale tego, że nie użył swego ramienia i nie dokonał żadnego godnego siebie czynu, choć tak tego pragnął”. W innym miejscu Herodot donosi, że pod Termopilami zwiadowca informował dowództwo perskie, iż przed decydującym atakiem widział hoplitów, którzy za moment mieli zginąć, jak ćwiczyli, a później ze spokojem poprawiali fryzury…
Dla Greków życie za wszelką cenę jest niegodne. Walczyli z przeciwnikiem frontalnie, dążąc do szybkiego rozstrzygnięcia walki. Byli pierwszą wspólnotą polityczną uznającą niezależność jednostki, stającej w zwartym szyku, ramię w ramię ze współobywatelem, by bronić wolności oraz integralności społeczności.
Porządek polityczny cechował się w Grecji tym, że miał za cel niwelować perwersje zbyt dużej wolności osobistej. Największym dobrem w arystotelesowskiej wizji państwa była dla jednostki możliwość wiązania własnego dobrobytu z życiem wspólnoty. Warto zaznaczyć, że pojęcie indywidualnego sumienia jest, by tak rzec, „wymysłem” świeżym, cechującym nowoczesność. Grek antyczny wewnętrzne rozterki zawsze konfrontował ze swoją wspólnotą. W klasycznej tragedii chór informuje o istnieniu sumienia indywidualnego bohatera.
Powiedzieć bowiem, że człowiek jest „zwierzęciem politycznym”, znaczy ni mniej, ni więcej, że spełnienie osobiste przychodzi wraz z postępem wspólnoty, do której należy. „Mężnym jest się nawet nie wobec wszelkiego rodzaju śmierci, np. nie wobec śmierci na morzu lub z choroby – pisze Arystoteles – Wobec jakiej tedy śmierci? Czy nie wobec najszlachetniejszej? Tą zaś jest śmierć na polu chwały; ponosi ją bowiem w największym i najszlachetniejszym niebezpieczeństwie. Zgodne są z tym także objawy czci, które poległym w boju przyznają zarówno miasta-państwa, jak i monarchowie. We właściwym tedy słowa znaczeniu mężnym można nazwać tego, kto jest nieustraszony w obliczu śmierci zaszczytnej i w obliczu nagłych i niespodziewanych wypadków, śmiercią taką grożącą; te zaś cechy posiadają w najwyższym stopniu wypadki wojenne”.
Słabością natomiast jest ucieczka przed trudem, droga na skróty. O tym, jak znaczące jest męstwo, mówił także Sokrates w „Państwie”, twierdząc, że jest wyższą formą rozumu: „Mężnymi więc [...] nazywa się ludzi za to, że narażają się na przykrości. Dlatego że męstwo jest źródłem przykrości i słusznie bywa przedmiotem pochwał, jako że trudniej jest znosić przykrości, aniżeli wyrzekać się przyjemności. [...] Śmierć i rany będą dla człowieka mężnego czymś przykrym i woli jego przeciwnym, będzie się jednak na nie narażał, ponieważ takie postępowanie jest moralnie piękne lub ponieważ jego przeciwieństwo jest haniebne. A im dzielniejszy pod każdym względem jest taki człowiek i im szczęśliwszy, tym ciężej przyjdzie mu umierać; dla takiego bowiem człowieka życie ma większą wartość i zdaje on sobie sprawę z tego, że straci największe dobra; to zaś jest bolesne. Mimo to jednak, a może nawet tym bardziej, jest mężny, ponieważ przekłada moralnie piękne zachowanie się na polu walki nad owe dobra”.
Chwila próby
Zarówno Sołżenicyn, jak i Bock-Côté zwracają uwagę, że konstytuowanie się wspólnoty, utrzymywanie w jej obrębie solidarności i spoistości, nie może się obyć bez wspólnego mitu i wspólnych wartości. „Tak bez reszty utraciliśmy poczucie człowieczeństwa, że za nędzną dzisiejszą strawę oddamy wszystkie zasady, duszę, wszystkie wysiłki naszych przodków, wszystkie nadzieje naszych spadkobierców – byle tylko nie zostało zburzone nasze żałosne bytowanie. Nie ma już w nas ani hartu, ani dumy, ani serca.” – pisał Sołżenicyn.
W dobie sporów o piosenkę i relewantne zaimki czy znajdzie się jeszcze miejsce na odwagę w chwili próby?