Łukasz Sakowski: Europa ucieka od istnienia
Choć straszą przeludnieniem od lat – czy to w formie protestów, czy gołosłownych listów Unii Zaniepokojonych Naukowców, czy głosem przyrodników jak Paul Ehrlich – w istocie dzietność na świecie szybko spada. Szczyt globalnej populacji prawdopodobnie wyniesie około 9–10 miliardów ludzi, a nie kilkanaście, jak straszono wcześniej. Sama Europa zaś już teraz się wyludnia. I to bardzo szybko.
Liczba ludności na Ziemi sięgnęła progu 8 miliardów w listopadzie 2022 roku. Oczywiście jest to szacunek, więc ten symboliczny przełom hipotetycznie mógł paść zarówno rok wcześniej, jak i rok później. Faktem jednak pozostaje, że na świecie żyje dziś powyżej 8 miliardów osób. Tymczasem globalny wskaźnik dzietności, czyli średnia liczba dzieci przypadająca na kobietę w wieku rozrodczym, wynosi aktualnie ok. 2,3. Natomiast próg zastępowalności pokoleniowej to około 2,15 dla Europy i nieco więcej dla regionów, gdzie wyższa jest śmiertelność dzieci do 5. roku życia. A skoro kobieta ma średnio 2,3 dziecka, to znaczy, że populacja jest w zasadzie stabilna. Trend jest jednak spadkowy i światowa dzietność w perspektywie kilkunastu, kilkudziesięciu lat spadnie prawdopodobnie poniżej progu 2,15.
Jednak populacja ludzi – mimo tak niskiej dzietności – ciągle jeszcze rośnie. Jak to możliwe? Głównie z powodu rosnącej długości życia. Kiedy ludzie średnio żyją ponad 70 lat, a nie 55, okres przyrostu – nawet mimo niskiej dzietności – wydłuża się o te mniej więcej 15 lat. A ponieważ wciąż jeszcze żyją ludzie z okresu wysokiej dzietności, to podtrzymują oni podupadającą demografię. Czyli wprost: za obecny wolny, ale istniejący wzrost liczby ludzi na Ziemi odpowiada już głównie wydłużone życie. Rodzące się dzieci mają tu coraz mniejsze znaczenie.
Statystyki w szczegółach
Tak to jest ze statystyką, że patrzenie na ogół często przekłamuje sytuację w szczególe. Tak jest też w tym przypadku. Bo o ile w Nigerii średnia liczba dzieci na kobietę w 2022 roku wynosiła ponad 5, o tyle w Unii Europejskiej już zaledwie 1,46. A i w krajach wspólnoty występują niemałe różnice – choć nie aż tak duże jak między UE a państwami afrykańskimi. Jednak przykładowo we Francji dzietność wynosi około 1,7, a we Włoszech już 1,2. No i w Polsce 1,15 – mamy jedną z najniższych dzietności na świecie. Słabiej od nas radzi sobie malutka Malta.
Tak więc istnieją regiony ciągle przeludnione, ale Europa bynajmniej do nich nie należy. Apelowanie o niższą dzietność w Europie, bo globalnie ludzi jest rzekomo „za dużo”, jest trochę jak wysyłanie armii na granicę z państwem, z którym nie ma wojny, a stosunki są bardzo dobre, i uzasadnianie to tym, że po przeciwnej stronie kraju inne państwo kogoś atakuje. Bo gdzieś jest jakaś wojna, więc wysyłajmy wojsko na granicę – nie patrząc, gdzie i co się dokładnie dzieje. Ten brak logiki w apelach aktywistów i niektórych naukowców żądających, aby ludzie rezygnowali z dzieci, jest porażający, a wystarczy spojrzeć na szczegółowe statystyki demograficzne zamiast globalnych, by dostrzec absurd i manipulacje antynatalistycznej narracji kierowanej do Europejczyków.
Co więcej, definicja przeludnienia sama w sobie jest bardzo relatywna i niespójna. Przeludnienie można definiować w zależności od dostępnych mieszkań, produkowanej w kraju lub sprowadzanej z importu żywności, elektryfikacji infrastruktury, liczby lekarzy i pielęgniarek przypadających na określoną liczbę mieszkańców czy dostępu do czystej wody. A w kontekście globalnego ocieplenia definicję przeludnienia można uzależniać choćby od emisji CO2 – pytanie tylko, czy w przeliczeniu na osobę, gospodarstwo domowe czy na cały kraj? Lubię też zwracać uwagę na fakt, że ci, którzy najbardziej grzmią o przeludnieniu i konieczności ograniczenia dzietności oraz konsumpcji, sami żyją w wyższych klasach społecznych najwyżej rozwiniętych krajów świata, co sugeruje, że poziom ich konsumpcji – a w efekcie emisji CO2 czy produkcji śmieci – może być wyższy niż kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu niżej sytuowanych rodzin razem wziętych.
Przyjrzyjmy się Europie
Unia Europejska liczy około 450 milionów ludzi. Jeśli do tego doliczymy zarówno Wielką Brytanię (~68 mln), Szwajcarię (~9 mln), Norwegię (5,5 mln), jak i kraje bałkańskie spoza UE – Serbię (~7 mln), Bośnię i Hercegowinę (~3 mln), Czarnogórę (~0,5 mln), Albanię (~3 mln), Macedonię Północną (~2 mln) – a także Mołdawię (~2,5 mln) i Ukrainę (~38 mln), to łącznie uzyskamy około 140 mln ludzi. Można więc uznać, że Europa to dzisiaj jakieś 590 milionów obywateli. Z oczywistych przyczyn nie wliczając w to Rosji i Białorusi i z jeszcze bardziej zrozumiałych powodów wykluczając z niej Turcję.
Dzietność poniżej progu zastępowalności pokoleń w państwach dzisiejszej Unii Europejskiej występowała już w latach 1970–1990. W niektórych państwach istniała wcześniej, gdzie indziej pojawiła się później. A Francja i Szwecja okresowo nawet w XXI wieku zbliżały się do około 2 dzieci na kobietę w wieku rozrodczym. Niemniej od długiego czasu ten bezpieczny poziom dzietności nie zostaje zachowany. Ma to duże znaczenie, bo kilkuletnia niższa dzietność nie stanowi problemu, ale wiele lat, w których średnio rodzi się 1,4–1,5 dziecka na kobietę, to poważny dylemat społeczny, polityczny, gospodarczy i strukturalny.
Liczba ludności UE do 2100 roku ma spaść do około 400 mln z hakiem, niektóre projekcje dają słabszy wynik. Jest on i tak złagodzony wydłużonym życiem, migracją oraz europejskimi politykami pronatalistycznymi – słabymi, ale jednak. Co ważne, relatywna liczba ludzi, czyli udział obywateli UE względem innych krajów, drastycznie spadła. Kiedyś Europa odpowiadała za ok. 12% populacji światowej, a dziś już tylko za 6% i wkrótce odsetek ten ma obniżyć się do 4%. Zauważmy, że ciągle mowa tu o całej Unii Europejskiej. Polska do roku 2100 ma się wyludnić z dzisiejszych ~38 mln do 18–30 mln. Ciężko nie nazwać tej sytuacji wyludnianiem. Podkreślmy: i tak złagodzonym i spowolnionym głównie dłuższym życiem i imigracją.
Mokry sen wrogich państw
Kraje europejskie z roku na rok coraz bardziej tracą swoje wpływy na świecie: polityczne, dyplomatyczne, geopolityczne czy gospodarcze. W końcu mniejsza liczba ludności w każdym tym aspekcie działa niekorzystnie. Dodatkowo wyludnianie wiąże się z problemami infrastrukturalnymi, jak utrzymywanie dróg, obiektów rekreacyjnych czy przedsiębiorstw usługowych – szczególnie w mniejszych miejscowościach. Malejąca liczba ludzi i praktycznie brak dzieci w okolicznych wsiach czy miasteczkach sprawiają, że osobom przedsiębiorczym nie opłaca się utrzymywać tam sklepów, kin, poradni lekarskich itp. To nakręca wykluczenie związane z utrudnionym dostępem do usług.
A ponieważ dzisiejsi młodzi Europejczycy wyjątkowo często nie mają dzieci wcale, to w przyszłości, za kilka dekad, nasz kontynent będzie pełen emerytów niemających własnych dzieci ani wnuków. To przepis na istną zapaść w relacjach międzypokoleniowych i na ostry konflikt pokoleń, a tym samym chaos wewnętrzny. Dzisiejsze narzekania seniorów na zachowania młodzieży czy obrażanie starszych przez młodych ludzi to nic w porównaniu z tym, co może się wydarzyć, gdy około 10–15% emerytów będzie bezdzietnych i bez wnucząt. I o ile dzieci rodzeństwa – bratanice, siostrzeńcy – łagodzą negatywny efekt międzypokoleniowej przepaści dla bezdzietnych starych ludzi, o tyle przez to, że aktualnie wiele osób to jedynacy, to i ten bezpiecznik wkrótce przestanie działać.
Nie jest jasne, czy część tych negatywnych konsekwencji zniwelują programy sztucznej inteligencji oraz roboty w nie wyposażone – być może. Na pewno jednak nie zastąpią one wszystkich ról pełnionych przez ludzi, nie mówiąc o pracach związanych z nadzorowaniem robotów czy wynikającej z technologizacji pladze problemów psychicznych i epidemii samotności. Nie wiem, jak technoentuzjaści, ale ja uważam, że „seks” z lalkami-robotami czy „relacja” i „związek” ze statystycznym programem AI generującym odpowiedzi na podstawie wtłoczonych danych to smutny i żenujący obraz ludzkiej egzystencji, który raczej będzie cechować „przegrywów” z konieczności czy osoby z ciężkimi niepełnosprawnościami z litości.
I ostatecznie nie każde zastąpienie człowieka robotem będzie dobre dla społeczeństwa, nawet jeśli robot czy sam cyfrowy algorytm mogłyby wykonać określoną pracę. Obecnie robotyzacja to spora niewiadoma i nie można zakładać, że rozwikła problem kryzysu demograficznego. A nawet jeśli zrobi to w kontekście rynku pracy czy częściowo infrastruktury bądź wojskowości, to nie zastąpi nam ludzi jako członków społeczeństwa, sąsiadów, rodzin, partnerów – tych, z którymi wchodzimy w relacje i tworzymy więzi.
A może jednak antynatalizm?
Warto jednak na koniec rozważyć postulat antynatalistów, aby przestać się rozmnażać na jakiś czas i doprowadzić do zmniejszenia populacji. W końcu co by było złego w tym, że ludzi na świecie byłoby nie 8 czy 9 miliardów, lecz 2 albo 3? Utopijnie rzecz zakładając – zapewne nic w tym złego. Realizm wymusza jednak dostrzeżenie dwóch problemów w takim podejściu.
Pierwszym jest okres przejściowy. Zmniejszenie się liczby ludzi, aby nie wywołało po drodze gigantycznej zapaści społecznej, powszechnej biedy i strukturalnych zaburzeń, musi odbywać się stopniowo. A w sytuacji, gdy emerytów i ogółem ludzi starych jest znacznie więcej niż młodych, tej stopniowości nie ma. Zdrowe demograficznie obniżanie liczby populacji wymagałoby stałej dzietności oscylującej między 1,8–1,9 dziecka na kobietę w wieku rozrodczym (zamiast 2,15 lub więcej). Choć 1,7 też jeszcze by jakoś przeszło, to liczby typu 1,5 czy – jak mamy obecnie w UE – 1,4 są nie do zaakceptowania.
Drugi problem zasadza się na konkurencji między krajami. Wyludnianie się przykładowo państw bałtyckich to idealna okazja dla Rosji. Nawet jeśli sama Rosja też ma obecnie bardzo niską dzietność – tak w istocie jest – to jest ona na tyle liczna i zmilitaryzowana, że mogłaby szybko zalać co najmniej część wyludniającej się Europy. A co dopiero konkurencja demograficzna ze strony Chin. Ich niska rozrodczość także w tym kontekście nie ma takiego znaczenia, bo przez kolejne dekady i wieki Chińczyków i tak będzie bardzo dużo – nawet jeśli o kilkaset milionów mniej.
Imigracja remedium na kryzys demograficzny?
Niektórzy sądzą, że problem niskiej dzietności zostanie rozwiązany imigrantami. Nawet fachowi demografowie tak twierdzą. A raczej twierdzili – powiedzmy do lat 90. XX wieku. Obecnie sami publikują badania pokazujące liczne luki takiego systemu zasypywania dziur demograficznych imigrantami.
Imigranci szybko przyjmują nawyki dzietnościowe krajów, do których przyjeżdżają, czyli szybko ich dzietność spada do poziomu niewiele wyższego od rdzennych mieszkańców, w tym wypadku Europejczyków. Kolejna sprawa – koszty integracji społecznej imigrantów są bardzo wysokie, a efekty niekoniecznie zadowalające: co widać dzisiaj w takich miastach jak Sztokholm, Paryż, Berlin, Haga czy Londyn. Co więcej, aktualne luki demograficzne są w Europie tak duże, że choćby szacunki polskiego Ośrodka Badań nad Migracjami wskazują na zapotrzebowanie na miliony imigrantów w perspektywie kilku, kilkunastu lat. Mowa tu o samej Polsce, a adekwatnie większe zapotrzebowanie mają Niemcy czy Włosi.
I wreszcie sprowadzanie lepiej wykwalifikowanych osób do Europy z krajów biedniejszych sprawia, że te ostatnie gorzej się rozwijają, są bardziej podatne na korupcję i podziały wewnętrzne. Polityka demograficzna nastawiona na imigrację to nic innego jak swoisty neokolonializm demograficzny, bazujący na drenażu mózgów. Sami dobrze o tym wiemy jako Polacy po tym, jak wielu obywateli skuszonych na różne sposoby wyemigrowało z kraju, co wzmogło nasz obecny kryzys demograficzny.
Sądzę, że wielu ludzi popierających politykę imigracyjną czy politykę wyludniania ma dobre intencje, chcąc lepiej dla swojego kraju czy środowiska. Rzeczywistość weryfikuje jednak te utopijne mrzonki. Prof. Maciej Duszczyk, obecnie odpowiedzialny za polską politykę migracyjną, nie bez powodu zdefiniował, że nie możemy bazować na imigracji. Nie dlatego że jest „ksenofobem” – jak lubi się często bezpodstawnie określać krytyków imigracji – lecz ze względu na społeczne realia i matematyczne rachunki, o których napisałem w poprzednich akapitach, a które znacząco rozwinąłem w mojej nowej książce – popularnonaukowym reportażu pt. „Jałowe łono Europy”. Jako społeczeństwo musimy postawić na dzietność i interdyscyplinarną politykę prorodzinną. W dobrym rozumieniu tego określenia, bez wykluczania osób homoseksualnych, osób niepolskiego pochodzenia czy samotnych rodziców, kierując wsparcie i prorodzinny oraz prospołeczny przekaz wszędzie, gdzie ma szansę zadziałać.
CZYTAJ TAKŻE: