Aleksandra Jakubiak: Mętne czasy
Jakiś czas temu czytałam wywiad z nuncjuszem apostolskim na Ukrainie. W pewnym momencie padło tam stwierdzenie: „Przed wojną zgromadziliśmy już pewne zapasy…”. To wywołało we mnie poruszenie. Zdałam sobie sprawę, że całe życie „przed wojną” znaczyło dla mnie – w latach trzydziestych dwudziestego wieku. Teraz to znaczy – dwa tygodnie temu. Pisząc to, nie mam na myśli żadnych efektownych figur językowych, chciałabym po prostu zwrócić uwagę, że przeorganizowaniu uległo to, co wydawało się niezmienne. I nie próbuję tu porównywać naszych doświadczeń z traumą uciekinierów z rejonów objętych walką, mówię tylko, że mamy prawo odczuwać wewnętrzny zamęt, ponieważ nieruchomy wydaje się w danej sekundzie tylko punkt, w którym stoimy, a zmienia się wszelka sceneria, włącznie z perspektywą. Relatywnie bezpiecznego punktu geopolitycznego, w którym wielu z nas się urodziło i przeżyło całe swoje życie, już po prostu nie ma. Najgorsze jednak, co można w tej sytuacji robić, to uciekać w wyobrażenia tego, co może się wydarzyć lub w historyczne relacje o tym, jak strasznie było. Sądzę, że tylko teraźniejszość może ratować od niepokojów i obaw, bo jest jedynym momentem rzeczywistym. W niej mieszka Bóg. W niej można nieść i otrzymywać miłość. W niej można podejmować próby dobrych wyborów tu i teraz. Kiedy świat wokół zaczyna wirować, jedyna konstruktywna rzecz, to trzymać się rzeczywistości, tego jedynego uchwytnego, niepodatnego na wyobrażenia i spekulacje punktu. Kiedy ucieka się w którąkolwiek ze stron, wszystko zaczyna wyglądać znacznie gorzej.
Całe życie nosiłam gdzieś w sobie specyficzne przekonanie, że powinnam znać odpowiedzi, móc znaleźć wyjście, dać radę. W tym czasie jakiegoś ogromnego ataku na ludzkie serce, który owocuje często gniewem, bólem, żalem strachem etc., kiedy z wielu, nomen omen, frontów docierają ponure informacje, kurczy się strefa bezpieczeństwa, otwiera się w życiu specyficzna przestrzeń, kiedy wszystkie wyuczone, automatyczne odpowiedzi grzęzną w ustach. Może to dobry moment, by zamilknąć i przyznać, że „nie mam srebra ani złota, nie mam gotowych odpowiedzi na trudne pytania”. I stanąć z tymi pytaniami w ciszy. Może w tej ciszy, znacznie bardziej niż w odpowiedziach, które znamy z podręczników, znajduje się miejsce i realizacja dla wiary i dla ufności. Może w daniu dostępu do własnego gniewu. Może w wytrwaniu w swoim najgorszym i najsłabszym. To, co ja otrzymałam w ostatnich dniach, to doświadczenie przyjęcia przez Boga z moim gniewem i smutkiem. Może każdy dostanie takie wypełnienie, jakiego potrzebuje. Może spotkamy Go w przyjęciu do serca lub własnej przestrzeni tych, którzy potrzebują pomocy, może to oni są dla nas większym darem, niż możemy sobie wyobrazić, choć przecież nie każdy naprawdę ważny dar musi być na początku tym najbardziej błyszczącym. Może to także okazja do odkrywania nowej przestrzeni bliskości Bożej, może bliskości w zupełnej ciszy, tylko z wiary niemożliwej do realizacji w innych okolicznościach. Trudnej. Drogiej.
Ważne, by w tym wszystkim nie tracić z oczu prawdziwego sensu i celu, czyli Boga, oraz by nie zapominać, że nasz świat ma wiele wymiarów, i o ile wyszukiwanie teraz na każdym kroku znaków, objawień i przepowiedni może nie być koniecznie dobrym pomysłem, o tyle pamięć o naszym podstawowym powołaniu, o duchowym wymiarze tej trudnej sytuacji jest niezbędna. A nasz Bóg jest i tym, który umywa nogi słabym, i tym, który mówi do rozszalałego żywiołu: „Milcz i ucisz się!” – a ten milknie. Jest tym, który jako jedyny naprawdę jest dobry, i tym, który głęboko kocha każdego z nas. Zapominanie o którymkolwiek z Jego przymiotów zaburza nasze patrzenie na Niego i potęguje chaos w czasie zamętu – On nie jest „albo, albo”.
Warto także pamiętać, że mamy za sobą dwa lata pandemii. Dla wielu z nas wiąże się to z różnymi trudnymi doświadczeniami, fizycznymi, psychicznymi, czasem znacznym pogorszeniem stanu zdrowia, czasem z żałobą, potrzebą akceptacji słabości i uniedogodnień, często także z gorszymi warunkami bytowymi. Kiedy powoli miało zacząć iść ku lepszemu, przyszło inne zło. W takich mętnych czasach łatwo o zagubienie i dezorientację, biegnięcie na oślep w ramiona nienawiści i destrukcyjnego lęku. Potrzeba w tej sytuacji być dla siebie dobrym. Nie dla kaprysów, ale po to, by się sobą zaopiekować i szanować własną wrażliwość. My, w przeciwieństwie do Boga, nie jesteśmy mocni jakąś własną mocą. Obecny kryzys uzmysławia nam tę kruchość i słabość. Ale „czyż nie ma Boga w Izraelu”? Jest. Na szczęście jest.