[Tylko u nas] Aleksandra Jakubiak OV: O duchowości równowagi i herezjach słów kilka
Nie wiem, czy wszyscy znają te swoiste rzeźby, czy raczej instalacje, budowane z kamieni, w których układa się kamyki jeden na drugim, a one tworząc rodzaj budowli i stojąc zdają się przeczyć prawom fizyki. Na pierwszy rzut oka wiemy jedno - ten konstrukt nie ma prawa utrzymać się w pionie. A jednak się trzyma. Budowanie tych niezwykłych figur to zarówno forma sztuki, jak i wykorzystanie naukowej wiedzy na temat równoważenia się całego systemu sił wzajemnie na siebie oddziałujących. Te kamienne figury to wręcz wspaniała ikona układów rzeczywistości duchowej. Tego w czym maestrię uwidacznia nam Bóg - duchowego balansu, równowagi sił pomiędzy rozmaitymi zjawiskami, które same w sobie są dobre, pod warunkiem jednak, że występują w naszym życiu we właściwych proporcjach.
Niestety, co widać także w Kościele, często mamy tendencję ku ciążeniu w kierunku ekstremów. Kiedy coś uznamy za dobre to nader chętnie to absolutyzujemy. Prosty przykład ze skrajnymi tradsami oraz tzw. Kościołem otwartym, jedni i drudzy uznają za najbardziej wartościową jakąś część przesłania wynikającego z publicznego Objawienia, która naprawdę jest wartościowa i dobra, ale wyabstrahowując ją i posuwając się w tym ku skrajności, przy jednoczesnym pomijaniu innych również wartościowych i konstytutywnych rzeczy, sprawiają, że zaburza się równowaga i obraz chrześcijaństwa powoli ulega deformacji. Oczywiście zawsze będzie tak, że do rozumienia czegoś powołani jesteśmy bardziej, do czegoś innego mniej, i dobrze, że tak jest, istotne jednak, by baczyć na balans całości konstrukcji.
Do pewnego momentu nasza tendencja do odrywania wartości od całości jest pogłębiającą się dysharmonią, jednak po przekroczeniu cezury dogmatu mamy już do czynienia z herezją. Tak, to zasadniczo nadużywane określenie, znaczy tyle, co „wybierać” [grec. αἵρεσις hairesis], czyli wyrywać z kontekstu, a zatem odrywać od całości. Z herezjami chrześcijaństwo miało do czynienia prawie od początku, to często herezje wpływały na potrzebę formułowania dogmatów wiary, które choć obecnie często wydają nam się oczywiste, kiedyś jednak musiały zostać zdefiniowane właśnie ze względu na prądy myślowe formułujące poglądy sprzeczne z ortodoksją. Do jednych z najwcześniejszych herezji należał doketyzm, pogląd, według którego ciało Chrystusa miało być jedynie pozorne, a Jego człowieczeństwo niejako udawane. Doketyzm obecnie nie jest problemem, nikt poważny tego typu poglądów nie głosi. Za to dwie inne starożytne herezje, co słusznie zdefiniował papież Franciszek, mają się we współczesnym Kościele niestety bardzo dobrze. Mowa o gnostycyzmie i pelagianizmie. Pierwsza bazuje na pseudomistycyzmie, dualizmie, czyli pewnej porównywalności sił dobra i zła, przypisywaniu demonom sił równych Bogu, oraz na wiedzy dla wybranych, lubuje się w prywatnych objawieniach, także tych negowanych przez Kościół, i stawianiu ich w miejsce Objawienia publicznego, druga na pewnej formie autozbawienia, zakładającej zbawianie SIĘ za pomocą własnych osiągnięć np. ascetycznych oraz jakichś dzieł etc. Obie one, niczym głowy hydry, odrastają nader obficie. Chodzi mi tu nawet nie tyle o wskazywanie ich u innych, takie rzeczy są w gestii Kościoła instytucjonalnego, ale o to, by tropić te tendencje w sobie, bo one są destrukcyjne dla duchowości, a zasadzają się, przynajmniej u mnie, na dwóch słabościach - pysze i lęku.
„Koń, jaki jest, każdy widzi” pisał o definicji konia ks. Benedykt Chmielowski, twórca pierwszej polskiej encyklopedii „Nowe Ateny”. Problem polega na tym, że rzeczywistość duchowa jest nieco bardziej złożona niż wzmiankowany koń i nie jest trudno zgubić w niej balans, równowagę sił. Każde takie pogubienie, jeśli nie będziemy chcieli go nazywać, może w konsekwencji prowadzić do swoistego wewnętrznego totalitaryzmu. Na szczęście Bóg jest mistrzem wszelkiej harmonii i pokazuje, że dobrych jest niezwykle dużo rzeczy: i praca, i odpoczynek; i korzenie, i owoce; i radość, i namysł; i wiara, i rozum; i synteza, i analiza; i kontemplacja, i czynna miłość etc. I każda potrzebna jest w sobie wyznaczonym miejscu, ważne, by - jak w budowie tych kamiennych konstrukcji - uczyć się od Niego i otwierać na układy bardziej złożone niż koń.
Gdy spotka mnie coś przykrego, np. ktoś mocno mnie skrytykuje w tym, co dla mnie ważne, to gotowa jestem od razu przyjąć, że beznadziejna jestem cała. To ludzka skłonność do totalnego obrazu siebie i otaczającego nas świata. Spójrzmy jednak na Boga, który potrafi zwrócić nam w czymś uwagę, a jednocześnie przygarniać i kochać, a Jego upomnienie bardziej mobilizuje i dodaje werwy, niż wpływa negatywnie na nastrój. Jego obrazy postrzegania rzeczywistości są misterne niczym królewskie arrasy, do podziwiania i wyjaśniania tych „arrasów” powołany jest Kościół, w znaczeniu jego Kolegium Nauczycielskiego, to daje nam pewną formę bezpieczeństwa w interpretacji. Warto to docenić, nie zżymać się, nie awanturować, nie przegadywać, że ja jestem Pawła, a ja Kefasa, nie uznawać siebie lub innych osób za źródła teologiczne, nie dyskredytować kościelnych interpretacji tylko dlatego, że niektóre z nich są niezgodne z moim odczuciem, tylko rozważyć w sercu. Bo balans w życiu duchowym, to naprawdę droga do wewnętrznej integracji.