Platforma Obywatelska nie radzi sobie z krytyką ze strony "swoich" mediów
Z dużymi portalami czy telewizjami Platforma nigdy nie miała większych kłopotów, co najtrafniej zupełnie niechcący ujął w 2015 r. Andrzej Wajda, wspominający o „zaprzyjaźnionych stacjach”. Poza tym układem bywały czasem media publiczne, rządzone przez różne siły polityczne, oraz niezależne tytuły prasowe, które jednak długo nie miały na rynku siły przebicia. Tytuły kojarzące się z prawicą miały swoją niszę, często jednak wydawane były w formie biednej, siermiężnej i bardzo, ale to bardzo zachowawczej. Dopiero po 2010 r. do najsilniejszej w tym sektorze „Gazety Polskiej” dołączyło „Uważam Rze”, z którego później powstały dwa, istniejące do dziś kolorowe tygodniki – „Do Rzeczy i „Sieci”. Wcześniej, w 2009 r., powstało Radio Wnet, a w 2013 r. – Telewizja Republika. Wszystkie te media w pewnym stopniu przygotowały grunt pod zmianę roku 2015, którą na rynku mediów przypieczętowało przejęcie przez PiS władzy w mediach publicznych pod koniec tamtego, wyborczego roku.
8 lat w opozycji
Czasy rządów Prawa i Sprawiedliwości można by scharakteryzować w wielkim skrócie jako okres totalnej nawalanki w rząd ze strony sympatyzujących z opozycją mediów, nie zawsze umiejętnie równoważonej coraz bardziej propagandowym przekazem mediów publicznych. W tym krajobrazie nie było za wiele miejsca na niuansowanie, choć znajdowały się media, które próbowały odróżnić się poprzez bardziej zrównoważony przekaz. Również część tytułów związanych ze stroną konserwatywną niekoniecznie miała chęć i potrzebę wpisywania się w jednoznacznie prorządową narrację, a poglądy części autorów sytuowały ich po stronie prawicy parlamentarnej, lecz pozarządowej. Lata 2015–2023 zmieniły też media, które wciąż zaliczyć możemy do mainstreamu. Jest to zmiana daleka od rewolucji, tak jak dalekie od obiektywizmu są wielkie koncerny medialne mające swoją agendę i swoje sympatie polityczne. A jednak rządzącym dziś trudno się z tą nową dla nich sytuacją pogodzić. Oto bowiem duża część dziennikarzy, zwłaszcza młodszych, których całe lub prawie całe życie zawodowe przypadło na czas po 2015 roku, przyzwyczaiła się do permanentnej krytyki władzy. I choćby nie wiem, jakby tę władzę kochało (a w miłość wielu z nich naprawdę nie śmiałbym wątpić), nie potrafi zrozumieć, że niektórych premierów czy ministrów krytykować zwyczajnie nie wolno. Z drugiej strony politycy, którym wydaje się wciąż, że po ośmiu latach wracają do znanego sobie, nie zmieniającego się świata, nawet życzliwą krytykę traktują jako niedopuszczalny atak. W przekonaniu tym utwierdzają ich zresztą również całe watahy sympatyków, którzy tropią wszelką nieprawomyślność w środowisku dziennikarzy.
„Obdzwonieni” i „symetryści”
To bardzo interesujące zjawisko. Jeszcze w czasach poprzedniej władzy przybrało ono postać tropienia wszędzie tzw. symetryzmu. Dziennikarze próbujący po prostu wykonywać swoje obowiązki odsądzani byli od czci i wiary tylko dlatego, że nie trwali przez cały czas na szańcach partyjnej wojny. I tak na przykład wrogiem numer jeden wielokrotnie stawał się Michał Kolanko, który w kampaniach wyborczych często towarzyszył politykom w rozmaitych podróżach czy przejazdach. Jeśli pojawił się u boku kogoś z PiS, stawał się z miejsca „pisowcem” i nie zmieniało to niczego, jeśli chwilę wcześniej lub chwilę później analogiczne relacje wysyłał ze szlaku polityka Platformy Obywatelskiej. Podobny los bardzo często bywał – i bywa nadal – udziałem Joanny Miziołek, której dodatkowo nie potrafiono wybaczyć współpracy z Polskim Radiem 24. Fakt, że z radiem musiała się rozstać jako zbyt niezależna dla coraz bardziej propagandowego medium, nie wpłynął ani trochę na jej odbiór w środowisku tzw. Silnych Razem. Dla grupy tej specyficznym manifestem stał się tekst Tomasza Lisa „Czwarta pseudowładza”, swoiste pożegnanie tego autora z „Newsweekiem”. „Czy przy takich mediach jest szansa, by ocalić demokrację?” – pytał dramatycznie Lis, oskarżając prawie wszystkich swoich kolegów o zdradę, mniej lub bardziej jawną kolaborację z ówczesną władzą. Tytuł tekstu stał się od razu popularnym hashtagiem, aktem oskarżenia wysuwanym przez proplatformerskich internautów wobec dziennikarzy, którzy odeszli choćby odrobinę od linii partii. Równolegle funkcjonował też inny – „obdzwonieni”, nawiązujący do teorii, że istnieje grupa komentatorów, którzy przy każdym kryzysie wizerunkowym PiS natychmiast rzucali się rządowi Mateusza Morawieckiego na ratunek. Trzeba dodać, że paliwem dla tych spekulacji były mieszczące się w granicach normalnego funkcjonowania państwa relacje z mediami i publicystami, częściowo opisane w wykradzionej przez Rosjan korespondencji znanej jako „maile Dworczyka”. Co ciekawe, hashtag „obdzwonieni” funkcjonuje w najlepsze i dziś, i wraca, gdy tylko coś nie spodoba się twardym zwolennikom obecnego rządu. Może być to na przykład sposób relacjonowania prawyborów w Platformie Obywatelskiej.
Fałszywi przyjaciele
Te chętnie wykorzystywane histeryczne nastroje zwolenników nie przeszkadzały politykom Platformy kreować się na wielkich obrońców wolności słowa. Apogeum tego zjawiska była panika moralna, rozpętana przy okazji prób uporządkowania sytuacji TVN na polskim rynku. Innym przykładem tego typu działania był protest przeciw planom opodatkowania reklam. Choć dotyczyć on miał największych graczy, udało się do protestów zagonić również mniejsze media, dla których interesów rozwiązania te nie były zagrożeniem. Wielki sprzeciw budziły też próby ograniczenia dostępu mediów do parlamentu, dziś zresztą twórczo rozwijane przez marszałka Szymona Hołownię. Politycy i ich internetowe zaplecze natychmiast zaopatrzyli się w stosowne hasła i materiały graficzne, których ślady możemy znaleźć do teraz, gdy przeglądamy w mediach społecznościowych zdjęcia aktywistów, fanów nakładek na profilowe fotografie. „Wolne media”, „Media bez wyboru” – jak zabawnie brzmią te hasła, gdy zestawić je w z tym, jak dzisiaj rządzący traktują dziennikarzy. Równocześnie w 2022 roku do Sejmu wpłynął projekt ustawy „o uchyleniu ustawy o opłatach abonamentowych oraz o zmianie niektórych innych ustaw” zakładający między innymi likwidację TVP Info, wówczas uważanej przez PO za propagandową tubę rządu. Platforma oskarżała ten kanał TVP o sprowokowanie zabójstwa Pawła Adamowicza (w rzeczywistości negatywne informacje o polityku w jego ostatniej kampanii wyborczej przekazywały wszystkie media, a także politycy PO, z którą się wówczas skonfliktował – o czym powstał nawet film dokumentalny „Jesteś mechanizmem niszczącym” Marcina Tulickiego) i samobójstwa syna posłanki Magdaleny Filiks. „Media państwowe pod rządami PiS-u dawno przestały być państwowe, przestały dbać o interes rzetelnej informacji. Nie sposób nazwać ich dzisiaj mediami publicznymi – uzasadniał projekt w Sejmie Rafał Trzaskowski. – Manipulacja przez cały czas, no i oczywiście skrajne upartyjnienie tych mediów. Pamiętamy szczucie na lekarzy, na nauczycieli, na osoby LGBT, na uchodźców, na właściwie wszystkie mniejszości”. Jednak lepiej zapamiętane są inne słowa Trzaskowskiego na ten temat. Na jednej z konferencji prasowych przed wyborami prezydenckimi w 2020 roku zapytany o kwestię ścieków z Czajki odparł, że te wybory są między innymi po to, by nie zadawać takich pytań, i oskarżył pytającego go o to lokalnego dziennikarza o związki z TVP. I dziś faktycznie nikt podobnych pytań nie zadaje, niedawno nawet biznesowa odnoga „Gazety Wyborczej” zauważyła, że na konferencji premiera poświęconej aktualizacji budżetu żadnego z dziennikarzy nie zainteresowało nawet, jak wielka będzie po zapowiedzianej zmianie dziura budżetowa. Przy okazji warto wspomnieć o oczekiwaniach sporej części aktywnych w sieci sympatyków rządu. Niektórzy z nich wprost żądali niepodawania danych o realnej sytuacji gospodarczej co najmniej do wyborów prezydenckich, ponieważ mogłoby to zaszkodzić kandydatowi Koalicji Obywatelskiej. Pojawiły się z ich strony również groźby wycofania prenumerat. Podobne reakcje budzi też zapraszanie polityków PiS do studia TVN24. „To po to walczyliśmy o wolne media?” – pytają internauci i zastanawiają się nad porzuceniem ulubionej niegdyś stacji.
Wrogie przejęcie
Po zdobyciu władzy nowa ekipa natychmiast dokonała skoku na media publiczne i Polską Agencje Prasową, o czym szerzej pisaliśmy już w numerach dotyczących kondycji praworządności w Polsce i rocznicy wyborów parlamentarnych. Dość powiedzieć, że zmiany nie były – jak to działo się wcześniej – ewolucyjne, lecz gwałtowne, siłowe i niezgodne z prawem. Efekt został jednak osiągnięty. Dzisiejsza TVP Info prezentuje drastyczny przechył w stronę PO, 80% czasu antenowego otrzymują w niej politycy koalicji rządzącej, a w jednej ze sztandarowych audycji prowadzonej przez Dorotę Wysocką-Schnepf głos otrzymują skrajni radykałowie i fanatycy antypisu. Tacy jak Zbigniew Hołdys, Maciej Maleńczuk (chwalący się na antenie pobiciem działacza pro-life), znany z zadym podczas miesięcznic smoleńskich Arkadiusz Szczurek czy, ostatnio, wdowa po chorym na depresję „szarym człowieku”, który dokonał samospalenia podczas rządów PiS. Po tej audycji dziennikarkę oskarżono o promowanie samobójstw, ta jednak zbyła krytykę patetycznymi wpisami i szantażem moralnym wobec adwersarzy. Kierownictwo stacji nie skomentowało w żaden sposób sprawy.
Trudne relacje
Jak nasi czytelnicy doskonale wiedzą, w pierwszych dniach listopada podczas konferencji premiera doszło do próby zastraszania naszej dziennikarki Moniki Rutke, która pytała Donalda Tuska o jego dawne, kłopotliwe wypowiedzi na temat Donalda Trumpa. Zarówno premier, jak i jego ministrowie spotkania z dziennikarzami traktować chcą jako strefę komfortu. Przed przejęciem TVP Info nie wpuszczali na nie dziennikarzy tego nadawcy, obecnie, od wielu miesięcy, odmawiają wstępu Telewizji Republika – dotyczyło to również konferencji na temat powodzi, co budziło dodatkowe wątpliwości: informacji dotyczących bezpieczeństwa odmawiano tym samym widzom jednej z dwóch obecnie najważniejszych stacji informacyjnych. Republika przejęła bowiem widzów TVP Info, której znakiem rozpoznawalnym obok propagandy stała się dramatycznie niska oglądalność. Ta ostatnia nie przeszkadza rządowi w pompowaniu kolejnych milionów w telewizję publiczną, choć w czasach opozycji to właśnie finansowanie mediów było jednym z głównych wątków krytyki ze strony opozycji. Ostatnie tygodnie przynoszą nam kolejne przykłady, jak władza wyobraża sobie relacje z mediami. Po ujawnieniu wątpliwości wokół małżeństwa Kingi Gajewskiej i Arkadiusza Myrchy (kilometrówki, pieniądze na mieszkanie, problematyczny doktorat Myrchy) jeden z dziennikarzy „Rzeczpospolitej” odebrał bardzo wulgarny i emocjonalny telefon od posłanki. Gdy piszę te słowa, trwa awantura wokół poruszenia przez Monikę Olejnik kwestii pochodzenia żony Radosława Sikorskiego jako potencjalnego kłopotu w kampanii wyborczej. I choć Olejnik cytowała dziennikarza z innej redakcji, a ten – swoich rozmówców, działaczy PO, to od właściciela stacji politycy Platformy domagają się „zachowania standardów”. Jak już wspomniałem, niedawno w Sejmie marszałek Hołownia wrócił do pomysłów na utrudnianie pracy dziennikarzom i ograniczenie im możliwości poruszania się po gmachu parlamentu. Rządzący dziś Polską w mediach widzą przede wszystkim pas transmisyjny i narzędzie propagandy sukcesu, nie kontroli społecznej. Dziennikarz może patrzeć władzy na ręce tylko po to, by powtarzać jej gesty, najczęściej oskarżycielskie wycelowanie palca wskazującego w jej politycznego oponenta.
CZYTAJ TAKŻE:
- Przerwana tama w Stroniu Śląskim. Podano przyczynę
- Nowy autor na łamach "Tygodnika Solidarność" i Tysol.pl
- Potężne uderzenie w polskie PKP Intercity. Dochodowa linia dla niemieckiego przewoźnika
- Zgoda USA na atakowanie przez Ukrainę celów w Rosji. Jest komentarz Kremla
- Niemieckie służby podały nową liczbę imigrantów wydalonych do Polski