[Felieton „TS”] Karol Gac: Jesteśmy uśmiechnięci
W ubiegłym tygodniu KE zapowiedziała zakończenie procedury z art. 7 przeciwko Polsce. Uznano, że nie ma już „wyraźnego zagrożenia” dla rządów prawa w naszym kraju. „Trwające właśnie przywracanie praworządności w Polsce to wielka sprawa dla Polaków i całej Unii” – napisała Ursula von der Leyen. Później nastąpił wybuch entuzjazmu, a wzajemnym podziękowaniom nie było końca. Było więc i miło, i słodko.
Gra eurokratów
Nie jest tajemnicą, że rząd od pewnego czasu zabiegał o zakończenie procedury przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, które odbędą się 9 czerwca. I tak się prawdopodobnie stanie. Ot, przypadek. No, ale wiadomo – są rzeczy ważne (traktaty, praworządność itd.) i ważniejsze (wygrana z PiS).
Cała sprawa komentuje się właściwie sama. Od samego początku było wiadomo, że Berlin i Bruksela grają na zmianę władzy w Polsce. Argumentów na poparcie tej tezy było aż nadto. Było też wiadome, że jeśli rząd się zmieni, to Polska otrzyma zamrożone pieniądze z KPO, a „naruszenie praworządności” zniknie. Nawet jeśli nie będzie ku temu żadnych przesłanek. I dokładnie tak się dzieje.
KE, arbitralnie jak zawsze, uznała, że nie ma już „wyraźnego zagrożenia” dla praworządności w Polsce. Na jakiej podstawie? Nie wdrożono żadnych zmian legislacyjnych i nieprędko się to stanie ze względu na konflikt z prezydentem. KE nie przeszkadza też fakt łamania konstytucji i bezprawnego przejęcia kolejnych instytucji przez rząd. Tym samym, kolejny już raz, KE dała dowód, że nie chodziło o mityczną „praworządność”, lecz o politykę.
Czytaj także: Miażdżąca większość korzystających z socjalu w Niemczech to imigranci
Taka jest rzeczywistość
Nie ma się co obrażać na rzeczywistość, bo ta jest, jaka jest. Rację mieli ci, którzy przestrzegali, że negocjacje z Brukselą do niczego nie prowadzą, bo nie o zmiany chodzi, ale raczej o ich brak. By było jak wcześniej. To oczywiście mechanizm uniwersalny, wręcz korupcyjny, który będzie wpływał na wybory w poszczególnych państwach. Dziś każdy widzi i słyszy, że od tego, czy dany rząd się podoba, czy też nie, zależy, jaka będzie prowadzona wobec niego polityka.
To, że sprawa z „praworządnością” była picem, wiedzą wszyscy. Zarówno w Brukseli, z czym się nawet za bardzo nie kryto, jak i w Polsce. Jedni kłamią w żywe oczy, że jest inaczej, a inni, jak Ewa Kopacz, próbują tłumaczyć decyzję KE. „Widzę więcej uśmiechniętych ludzi na ulicach. Ludzie nie są zastraszeni [...]. Czy nieszczęśliwy człowiek się uśmiecha? Nie uśmiecha się!” – oznajmiła w swoim stylu była premier. Proste? Nawet bardzo. Uśmiechajmy się więc. Nawet przez łzy.
Czytaj także: "Objawił nam się sędzia ostateczny w osobie Szymona Hołowni"